Reżyser „Uciekaj!” pożycza z klasycznego „Obiadu” punkt wyjścia, po czym blenduje go twórczo z horrorem społecznym spod znaku Iry Levina, autora literackich pierwowzorów „Żon ze Stepford” i „Dziecka Rosemary”. To najbardziej oczywiste tropy, ale niejedyne – inne prowadzą do „Kultu” Robina Hardy’ego, „Putneya Swope’a” Roberta Downeya Sr., „Nocy żywych trupów” George’a A. Romero. Jest też ciekawa parafraza samego mistrza Hitchcocka – bohater „Uciekaj!”, fotograf, używa aparatu z fleszem jako broni, podobnie jak robił to sparaliżowany paranoik Jamesa Stewarta z „Okna na podwórze”.

Nawet jeśli zna się takie skecze duetu Key & Peele, jak „Negrotown” czy parodia „Lśnienia”, i tak musi zaskakiwać biegłość, z jaką debiutujący za kamerą komik opanował język filmowej grozy. „Uciekaj!” trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej minuty, a zarazem bawi i stymuluje szare komórki, bowiem cięta obserwacja socjologiczna służy tu za katalizator tak horroru, jak i czarnej komedii – rozgrywanych zresztą zazwyczaj w obrębie tej samej, niejednoznacznej sceny.

Prolog przenosi nas na schludne białe przedmieścia po zmierzchu. Ktoś samotnie spaceruje chodnikiem pośród idealnie przyciętych żywopłotów, nieświadom zła czającego się w mroku. Ale tym razem, co po chwili zdradza nam zoom kamery, w butach potencjalnej ofiary nie podąża biała nastolatka z przeciętnego slashera, lecz Keith Stanfield z serialowej „Atlanty”. Czarny chłopak w nieprzyjaznej mu białej dzielnicy, ewidentny „błąd systemu” – oto jak kapitalnie Peele pogrywa już od progu schematami z obu horrorów: i tego ekranowego, i tego realnego, z nagłówków prasowych o kolejnych przypadkowych ofiarach nadgorliwej policji.

Dwa różne porządki wchodzą w dyskomfortowy klincz również wtedy, gdy Chris (rewelacyjny Daniel Kaluuya, dotąd najbardziej kojarzony jako partner Emily Blunt z „Sicario” i Black Death z „Kick-Assa 2”) przybywa wraz z Rose (Allison Williams w bardziej nieprzewidywalnym wariancie swojej postaci z „Dziewczyn”) do posiadłości jej rodziców (bezbłędnie obsadzeni Catherine Keener i Bradley Whitford). Państwo Armitage nie są stetryczali i sztywni jak Katharine Hepburn i Spencer Tracy z „Obiadu”, tym bardziej nie są południowymi redneckami z „Deliverance”, przed którymi należałoby od razu uciekać. A jednak w ich miłej powierzchowności od początku coś nie gra, niemal każda drobna uprzejmość zdaje się skrywać podtekst rasowy bądź klasowy; Chrisa w konsternację wprawia także obecność czarnej służby. A może to tylko jego przewrażliwienie, wkodowane kulturowo, ale i wyniesione z doświadczeń dnia codziennego, gdy mundurowi legitymują go bez powodu?

Reżyser i scenarzysta w jednej osobie długo nie przesądza tej kwestii. Jest zbyt inteligentny, by zadowalać się prostą konkluzją i wyświechtanym frazesem. Stąd też ostrze satyry kieruje nie na stereotypowych wyborców Trumpa, lecz na „tolerancyjną” białą elitę. Ludzi, którzy szczerze „głosowaliby za Obamą na trzecią kadencję, gdyby tylko mogli”, a podczas towarzyskiej wymiany zdań z nowo zapoznanym Afroamerykaninem czują się w obowiązku podkreślić swą dumę z osiągnięć Tigera Woodsa albo wycisku, jaki Jesse Owens dał nazistom na Olimpiadzie w trzydziestym szóstym.

1 get ut uciekaj piotr dobry

Podłożem filmowego konfliktu jest zatem paradoksalnie nie nienawiść, lecz (toksyczna) miłość; nie jawny rasizm, lecz (fasadowa) empatia – żywiona tak długo, jak długo „post-rasowa” socjeta kontroluje sytuację.

„Czy ktokolwiek tutaj spotkał kiedyś czarną osobę, która by dla niego nie pracowała?”, pyta ironicznie Chris swoją dziewczynę na przyjęciu wydanym przez Armitage’ów, podczas którego obdarzany jest życzliwością i obsypywany komplementami, a równocześnie traktowany niczym obwoźny eksponat do podziwiania, atrakcja wieczoru.

„Czy to prawda, co mówią o ich wyposażeniu tam na dole?”, zagaduje Rose niezdrowo zaciekawiona starsza kobieta, wskazując na Chrisa. Zbiór mikroagresji pęcznieje z minuty na minutę do skali makro i niechybnie musi eksplodować – co rzeczywiście następuje w momencie, gdy film przechodzi w osobliwie „blackface’ową” wersję „Inwazji pożeraczy ciał”. Ekranowi biali nie tylko metaforycznie pragną wejść w skórę czarnych, przejąć ich tożsamość, poczuć ich tężyznę fizyczną, wyostrzone zmysły, spojrzeć na świat ich oczami.

„Uciekaj!” dużo mówi o zawłaszczaniu kulturowym, kulcie czarnego ciała. W trakcie seansu nie sposób nie pomyśleć o przypadku aktywistki Rachel Dolezal, fałszywej Afroamerykanki zdemaskowanej przez własnych rodziców. Ale też – o korelacjach niewolnictwa z przemysłem sportowym (odsyłam do książki „Forty Million Dollar Slaves” Williama C. Rhodena), nauką (polecam „Medical Apartheid” Harriet A. Washington) i show-biznesem.

Czarne ciało, dziś już teoretycznie wyzwolone, wciąż traktowane jest przedmiotowo – i to niekoniecznie od razu przez białych suprematystów. Nawet w mainstreamie, choć oficjalnie stanowi co najwyżej źródło ewentualnej inspiracji, to w praktyce – niezmiennie źródło przyjemności rasy uprzywilejowanej.

Styl, tożsamość, dziedzictwo kulturowe czarnych – wszystko to bywa przywłaszczane przez „cywilizację białego człowieka” i po „odpowiedniej” modyfikacji sprzedawane masowemu odbiorcy w „ulepszonej” wersji.

Czarne kobiety o wielkich tyłkach w zbiorowej świadomości są po prostu „grube”, ale kiedy Kim Kardashian wszczepia sobie implanty w pośladki, nagle robi się z tego „trend”, a nawet „sztuka”, by wspomnieć viralową okładkę „Paper Magazine”, na której celebrytka w obiektywie Jean-Paula Goude reinterpretuje starą pracę artysty, „Jungle Fever” z 1982 roku, a zarazem budzi nieprzyjemne skojarzenia z przypadkiem Saartjie Baartman, afrykańskiej niewolnicy zwanej „hotentocką Wenus”, która z powodu swej steatopygii (przerost bioder i pośladków) stanowiła cyrkową atrakcję XIX-wiecznej Europy.

Podobnie, nie jest problemem samym w sobie, że Miley Cyrus czy Taylor Swift twerkują w teledyskach i na koncertach. Problemem jest to, że czarny twerking, wywodzący się od tradycyjnych tańców afrykańskich, w zbiorowej świadomości postrzegany jest jako „wulgarny”, natomiast twerking w wydaniu białych gwiazd popu – jako „modny”.

Nie jest problemem per se, że siostry Kardashian noszą afrykańskie warkoczyki, dredy, „kukurydziane rowki”, węzły Bantu. Problem pojawia się w momencie, gdy traktują to nie jako zapożyczenie z istniejącej już kultury, lecz jako część własnej autonomii – one i zastępy ich naśladowczyń wystylizowanych „na Kardashianki”, bo przecież nie na czarne kobiety, noszące się tak od wieków – nie, te same fryzury, ciuchy, gadżety w wydaniu afroamerykańskim to już nie moda z salonów, lecz estetyka getta, „wątpliwa” i nieprofesjonalna.

Wreszcie, nie jest problemem, że Kylie Jenner reklamuje Pepsi, ale – na litość – nie jako receptę na rasizm i brutalność policji, w spocie siermiężnie odwołującym się do idei protestu wolnościowego w duchu Black Lives Matter.

Komik Paul Mooney z ekipy Dave’a Chappelle’a miał kiedyś taki genialny skecz, w którym mówił, że „czarny człowiek w Ameryce to najczęściej kopiowany człowiek na tej planecie. Każdy chce być czarnuchem, ale nikt nie chce być czarnuchem”. O tym też jest fenomenalne „Uciekaj!”.

2 get ut uciekaj piotr dobry

Fot. materiały prasowe