Aleksandra Nowak: Czytałam, że gdy pierwszy raz zetknąłeś się z językiem ruchu GaGa, było to dla ciebie bardzo ważne doświadczenie. Czy było ci łatwiej, czy też trudniej kręcić dokument na tak osobisty temat?
Tomer Heymann: Myślę, że w ogromnej mierze to właśnie moje osobiste doświadczenia zmotywowały mnie do tego, by spędzić aż 8 lat życia na pracy nad tym dokumentem, i pomogły mi zrozumieć głębię tego wyjątkowego języka. Po raz pierwszy zetknąłem się z GaGą, gdy miałem 21 lat. Dopiero przyjechałem do Tel Awiwu i nie miałem wcześniej żadnego kontaktu z tańcem. Dorastałam w małej miejscowości. Mężczyźni byli tam przygotowywani do uprawiania pól, a nie do pracy związanej z kulturą, nie mieli też społecznego przyzwolenia na taniec. Kiedy więc wybrałem się do Batsheva Dance Company i zobaczyłem przedstawienie reżyserowane przez Ohada Naharina, zetknąłem się z zupełnie nieznaną mi, fascynującą rzeczywistością. Pamiętasz, jak się czułaś, gdy zobaczyłaś morze po raz pierwszy?
Aleksandra: To była mieszanka szczęścia, wolności, poczucia więzi z tym, co pierwotne.
Tomer: Tak, to był właśnie taki rodzaj uczucia. Szybko zmieniłem się w swego rodzaju narkomana, z tym że wciągnął mnie taniec. (śmiech) Uzależniłem się do tego stopnia, że zobaczyłem to przedstawienie aż 35 razy! To właśnie GaGa pomogła mi zrozumieć, kim jestem.
Aleksandra: W jaki sposób?
Tomer: Kiedy przyjechałem do Tel Awiwu, byłem kompletnie nieświadomy swojej orientacji seksualnej. Na prowincji w ogóle nie mówiło się o homoseksualizmie, a jeśli już się mówiło, to zawsze źle, w kategoriach wynaturzenia i grzechu. Ani moi rodzice, ani przyjaciele, ani w ogromnej mierze
nawet ja sam nie miałem pojęcia o mojej naturze. Na tym pierwszym przedstawieniu zobaczyłem, jak na scenie całowały się dwie dziewczyny. I wyglądało to tak prosto, naturalnie i pięknie! Dopiero sztuka pokazała mi, że istnieje inna narracja na temat homoseksualizmu. Musisz zrozumieć, że w czasach, gdy byłem młodym chłopakiem, izraelskie media przedstawiały homoseksualizm w najbardziej stereotypowy sposób. Tymczasem Ohad nie przejmuje się płcią, nie ocenia ludzi, dla niego ruch to wolność. To on dał mi siłę, by być sobą. Mowa więc nie o twórcy, który po prostu mi imponuje, ale o artyście, który dosłownie zmienił moje życie, pokazał, że w moim homoseksualizmie nie ma nic złego. Gdy 17 lat później stwierdziłem, że chcę nakręcić dokument o Ohadzie, czułem na sobie wielką odpowiedzialność. Każda scena, każde ujęcie, każdy ruch widoczny na ekranie – wszystko pochodzi z głębi mojej duszy. „Mr. Gaga” to układanka z kawałków mojego serca.
Aleksandra: Pracowałeś nad filmem aż 8 lat. Co nastręczało ci największych problemów?
Tomer: Przede wszystkim problemem było przekonanie samego Ohada, że powinien wystąpić w filmie. Miał już wtedy 58 lat i choć był bardzo znanym artystą, nikt nie nakręcił o nim wcześniej filmu. Zrozumiałem, że nie było to efektem braku chęci filmowców, a samego Ohada. On nie chciał, by ktokolwiek o nim opowiadał, odmawiał występu w jakichkolwiek dokumentach. Jego zdaniem istotą tańca jest jego ulotność. Uważał, że uwiecznianie tańca na taśmie filmowej odziera ruch z jego natury. Sądził, że mój film zniszczy jego sztukę. Dla niektórych świętym miejscem jest Jerozolima, dla Ohada takim świętym miejscem jest jego studio. Nigdy wcześniej nie wpuszczał tam nikogo poza tancerzami. Gdy udało mi się wreszcie przekonać go do mojego projektu, pojawił się kolejny problem: musiałem znaleźć własny język do opowiadania o tańcu. Sposób, by pokazywanie tańca na ekranie było uzasadnione, wnosiło jakąś nową jakość, a nie tylko odtwórczo kopiowało doznania, jakich mogą doświadczyć widzowie w teatrze. Jednocześnie nie chciałem tworzyć filmu, który zainteresowałby tylko profesjonalnych tancerzy, a opowiedzieć historię, która może zainteresować każdego. Przecież ja również, stykając się po raz pierwszy z GaGą, nie miałem żadnej wiedzy o tańcu, a jednak ta rzeczywistość zupełnie mnie pochłonęła i zmieniła. Dlatego starałem się pamiętać o tym młodym, niedoświadczonym chłopaku, którym byłem. Zrobić też film dla niego, nie zawieść go.
Aleksandra: Sporo powiedzieliśmy już o języku GaGa, stworzonym przez Naharina. Mam jednak wrażenie, że ten język może dla niektórych być dalej trochę mglisty, niezrozumiały, a nawet odrobinę mistyczny.
Tomer: Myślę, że język ruchu nazywany GaGa jest właśnie przeciwieństwem tego, co mistyczne, gdyż jest pełnym porozumieniem z ciałem. Naharin wykorzystuje ten język w choreografii, ale każdy może spróbować zapoznać się lepiej z GaGą podczas zajęć, bo mogą uczestniczyć w nich także nieprofesjonalni tancerze. A jak ty zdefiniowałabyś ten język po obejrzeniu filmu?
Aleksandra: GaGa nie przypomina tradycyjnie rozumianego tańca. Łączy się w nim to, co podświadome i świadome. Ciało nie podlega żadnym schematom, ruchy nie są definiowane ze względu na płeć, wiek czy inne czynniki, także kulturowe. Posługiwać się językiem GaGa, tańcząc, to odnaleźć w sobie coś zwierzęcego, pierwotnego, niczym nieograniczonego. To poszukiwanie wolności.
Tomer: To bardzo trafna definicja. GaGa to nieustanne poznawanie swojego ciała i przekraczanie granic tego, co konwencjonalne. Ohad przekonuje, by każdego dnia próbować czegoś nowego, by ustawiać ciało w pozycjach, jakich jeszcze nie poznaliśmy, poruszać nim inaczej niż zwykle. Na co dzień nie zastanawiamy się nad sposobem, w jaki oddychamy, jak trzymamy głowę, ramiona, palce u rąk. Robimy to wszystko automatycznie, wciąż zataczamy te same kręgi. Standardowo zajęcia tańca GaGa trwają godzinę. Podczas tej godziny każdy ma szansę porozumieć się ze swoim ciałem, przypomnieć sobie, że w ogóle jest w tym ciele zakorzeniony. Nieważne, czy ważysz 150 kilogramów czy 50, po zajęciach czujesz się lekki i szczęśliwszy. Taniec jest dla każdego – tego właśnie uczy Ohad. Zachęca, by codziennie, choć na chwilę zostawić wszystko za sobą – pracę, rodzinę, przyjaciół, stres, pozytywne i negatywne uczucia – i przenieść się do zupełnie nowej sfery. Oczywiście nie jest tak, że każdy potrzebuje GaGi. Są różne sposoby pracy z ciałem, jednym ludziom bardziej będzie odpowiadać na przykład joga, innym taniec. Bardzo szybko, bo już po pierwszych zajęciach, odczuwa się zbawienne skutki tańca GaGa, zarówno fizyczne, jak i umysłowe. GaGa narodziła się z bardzo praktycznych względów. Ohad jako młody mężczyzna miał wypadek. Lekarze mówili, że nie będzie mógł już tańczyć. Był jednak bardzo zdeterminowany, zaczął więc sam pracować ze swoim ciałem, aby odzyskać sprawność. GaGa miała być lekiem – pomóc zaakceptować zarówno ból, jak i przyjemność, połączyć ciało i umysł.
Aleksandra: Podejście psychosomatyczne zakłada, że między ciałem a umysłem istnieje ścisły związek. Mówi się o tak zwanej „pamięci ciała”, czyli o tym, że różnorodne uczucia, a nawet traumy, odkładają się z biegiem lat w ciele pod postacią zastojów i napięć. Często zwracamy na to uwagę dopiero, gdy ból zaczyna utrudniać nam życie. GaGa może być wtedy sposobem na uwolnienie tych emocji, wyswobodzenie ciała, mieć działanie terapeutyczne?
Tomer: Tak, GaGa zdecydowanie pomaga radzić sobie zarówno z emocjami, które wypychamy, jak i z dyskomfortem fizycznym. Opowiedziałem ci już, w jakich okolicznościach po raz pierwszy zobaczyłem ten taniec, ale nie mówiłem ci jeszcze, jak sam go spróbowałem. Byłem bardzo zakochany w moim chłopaku z Niemiec, który pewnego dnia zostawił list, że ode mnie odchodzi. Załamałem się. Miałem depresję, nie chciałem wstawać z łóżka, nie miałem apetytu, w niczym nie widziałem sensu. Wtedy zadzwonił do mnie Ohad i zapytał, co się dzieje. Gdy usłyszał, w jak tragicznym jestem stanie, zaczął mnie namawiać, bym przyszedł choć na jedne jego zajęcia. Nie miałem na to ochoty. Nie miałem ochoty w ogóle wychodzić z domu, a tym bardziej tańczyć wraz z innymi ludźmi. Wstydziłem się swojego ciała, swoich ruchów, bałem się, że będę wciąż wpatrywał się w ludzi obok, będę czuć się od nich gorszy, będę zazdrosny… Tymczasem na sali nie było żadnego lustra, nikt nikogo nie oceniał. Koło siebie poruszali się najróżniejsi ludzie – starzy, młodzi, bardziej i mniej sprawni, biali, czarni, otyli, szczupli, zdrowi, chorzy. To było niesamowite doświadczenie, po którym od razu poczułem się lepiej. Po raz pierwszy od tygodni byłem w stanie się uśmiechnąć. Poszedłem na zajęcia w sumie trzy razy i dzięki temu udało mi się pogodzić ze stratą. I nie tylko. Obudziłem części mojego ciała, na które wcześniej zupełnie nie zwracałem uwagi. Moje doświadczenia nie są odosobnione. GaGa pomogła Ohadowi poradzić sobie ze śmiercią żony. Pomogła wielu ludziom, których poznałem, kręcąc dokument. Ci wszyscy ludzie z początku byli jak kwiaty, które usychają, bo brakuje im wody. Taniec okazał się dla nich tą wodą, dał im energię, która pozwoliła nie tylko przetrwać, ale i rozkwitnąć.
Aleksandra: Pracując nad filmem „Mr. Gaga” miałeś okazję zobaczyć tak wiele występów, prób i zajęć prowadzonych przez Naharina, jak nikt inny. Czy przyglądając się przez te lata ludziom – profesjonalnym i nieprofesjonalnym tancerzom – nauczyłeś się wyczytywać z ich ruchów więcej na temat ich osobowości?
Tomer: Rzeczywiście, przez lata moje życie kręciło się wokół ruchu i z pewnością mógłbym powiedzieć dziś coś więcej o ludziach, których spotykam, na podstawie tego, jak się poruszają, jak siedzą, jak stoją. Nie chcę jednak nadmiernie analizować mowy ciała, bo musiałoby się to kończyć ocenianiem innych. Lata spędzone na planie „Mr. Gaga” przede wszystkim zupełnie zmieniły sposób, w jaki postrzegam to, co seksowne czy zmysłowe. Zrozumiałem, że nie ma czegoś takiego, jak jeden obowiązujący kanon piękna. Dla Ohada każda osoba jest piękna, poruszając się, pisze wiersz, jest lekka jak ptak. W języku ciała GaGa nie liczy się intensywność ruchów, a ich unikatowość. Zupełnie inaczej niż na przykład w balecie, który ceni spektakularność. Trzeba skoczyć jak najwyżej, rozciągnąć się jak najmocniej. Gdy tańczysz GaGę, nieważne jest, jak wysoko skoczysz, ważne jest, by czuć łączność z ziemią, nie bać się grawitacji, nie bać się upadków. Wyzwolić w sobie coś z dziecka i coś ze zwierzęcia. Możesz mieć 65 lat i tańczyć jak dziecko, musisz tylko zwalczyć starość nie w swoim ciele, a w swojej głowie. Gdy tańczysz, nie determinuje cię ani twój wiek, ani płeć, ani orientacja, ani religia, ani pochodzenie.
Aleksandra: Mówisz o wolności od płci, religii, pochodzenia, wszelkich konwencji. A jednak w każdym ze swoich dotychczasowych dokumentów przedstawiasz bohaterów, którzy podobnie jak ty wywodzą się z Izraela. W jaki sposób ukształtowało cię twoje pochodzenie i dlaczego wciąż wracasz do portretowania swojego kraju i jego mieszkańców?
Tomer: Myślę, że tak często wracam do tematu Izraela właśnie dlatego, że chciałbym, by ten kraj był wolny od podziałów i stereotypów. W Izraelu trwa konflikt i nie mówię tu tylko o antypatii między Palestyńczykami a Żydami. Olbrzymia grupa ludzi ma bardzo radykalne, ukierunkowane w prawo poglądy. Myślę, że moim obowiązkiem jako artysty jest wspieranie liberalnej narracji. Czasem wymaga to odwagi, nie można tworzyć tylko dlatego, by przypodobać się publiczności, podtrzymywać istniejący już system. Ja i mój brat, z którym współpracuję, mocno w to wierzymy. Podobne wartości wyznaje Ohad Naharin, który potrafił sprzeciwić się konserwatywnemu izraelskiemu rządowi. Film pokazuje sytuację, która miała miejsce podczas obchodów pięćdziesięciolecia państwa Izrael. Politycy chcieli nakłonić Ohada do pójścia na kompromis, ale on nie uległ. Tym samym wysłał do wszystkich bardzo mocny przekaz, że polityka nie ma i nigdy nie powinna mieć władzy nad sztuką. Pokazał, że trzeba działać w zgodzie ze sobą, nawet jeśli może przysporzyć to nam kłopotów. Naharin jest nie tylko bezkompromisowym artystą, lecz także bardzo silną osobowością. Tymczasem wielu izraelskich artystów woli za wszelką cenę unikać konfliktu z władzą. Myślę, że znajdujemy się teraz w bardzo ważnym momencie i nie możemy ignorować tego, co dzieje się wokół nas. To nie jest czas na ciszę. To nie jest czas na bezmyślne posłuszeństwo. Szczególnie, że nienawiść i fanatyzm szerzą się dziś przecież nie tylko w Izraelu, infekują świat. To, co bardzo podoba mi się w Ohadzie, to fakt, że potrafi on jednocześnie krytykować i kochać swój kraj. Przecież mógłby odpuścić, wyjechać. Jest jednym z najbardziej uznanych choreografów na świecie, dostawał mnóstwo zagranicznych propozycji, z prestiżowych instytucji. Mógłby mieszkać w innym miejscu i zarabiać o wiele, wiele więcej, ale on został tutaj, żeby wprowadzić do Izraela inną energię, inną narrację. Myślę, że to bardzo ważny fragment mojego filmu. A która część „Mr. Gaga” najbardziej zapadła ci w pamięć?
Aleksandra: Było wiele scen, które zrobiły na mnie wrażenie, ale myślę, że najmocniej poruszyła mnie postać Mari (żony Ohada, znanej tancerki), która poświęciła tak wiele, by żyć z mężem, pomagać mu tworzyć. Sama miała przed sobą wielką karierę, ale nie wykorzystała tej szansy w pełni, pojechała z Ohadem do Izraela, była jego prawą ręką w Batscheva Dance Company. Nie czuła się w Izraelu dobrze, cały czas tęskniła za swoim rodzinnym miastem – Nowym Jorkiem. Chyba nigdy nie zapomnę sceny, gdy Mari leży w łóżku, ma łzy w oczach, widać, że wcale nie ma ochoty wstawać. Jej zegarek wciąż odmierza czas nowojorski. Nigdy tego nie zmieniła.
Tomer: Dla mnie również Mari była bardzo ważną postacią. Myślę, że to ona trzyma cały film, tak samo jak była kręgosłupem utrzymującym Ohada, podporą Batscheva Dance Company. Zapłaciła za to olbrzymią cenę. Chciała być w Nowym Jorku, ale została, by pomóc mężowi zbudować coś unikatowego i niezwykłego tu, w Izraelu.
Aleksandra: Myślę, że historia Mari tak mocno zapadła mi w pamięć, bo obie jesteśmy kobietami, a to właśnie kobiety najczęściej są skłonne poświęcać się dla innych, odłożyć swoje marzenia na bok dla dobra męża, dzieci, rodziny… Można uważać takie poświęcenie za piękne, ale często jest ono po prostu tragiczne.
Tomer: Tak, w historii Mari tragiczny jest też koniec, co rzutuje na odbiór tej postaci. Mari Kajiwara umarła na raka, mając zaledwie 50 lat. Była utalentowaną, silną, dobrą osobą i fenomenalną tancerką. Ohadowi bardzo trudno było pogodzić się z jej śmiercią, dlatego „Mr. Gaga” to również film o radzeniu sobie ze startą, o tym, że taniec może pomóc ci przetrwać.
Aleksandra: „Mr. Gaga” to z pewnością film o radzeniu sobie z emocjami, choć oczywiście na pierwszy rzut oka dominuje w nim taniec. Właśnie ze względu na olbrzymią ilość spektakularnych scen tanecznych najczęściej bywa porównywany z „Piną” Wima Wendersa. Czym różni się twój film od filmu Wendersa?
Tomer: Myślę, że „Mr. Gaga” jest swojego rodzaju rewersem „Piny”. Kręcąc mój dokument, chciałem przede wszystkim skupić się postaci Naharina, zajrzeć do jego umysłu, odsłonić kawałek postaci broniącej od zawsze dostępu do siebie, pokazać, że rządzą nią te same emocje, co nami. Nie chciałem budować mitologii jednostki, chciałem, by widz dorastał wspólnie z Ohadem – widział jego dzieciństwo w kibucu, czas, gdy był w armii, pierwszą miłość. Miałem ten ogromny przywilej, że bohater zaufał mi na tyle, by pozwolić mi przez lata spędzać ze sobą czas każdego dnia. Miałem więc możliwość opowiedzieć tę historię w bardzo intymny sposób. Obraz Wendersa skupia się natomiast na sztuce, na pokazywaniu niezwykłości i piękna twórczości Piny Bausch. Pamiętam, jak po raz pierwszy zobaczyłem „Pinę” na festiwalu w Berlinie, gdzie byłem z moim filmem „I Shoot My Love”. Obraz Wendersa zrobił na mnie ogromne wrażenie. „Pina” jest tak świetnie nakręcona, że aż trudno w to uwierzyć! Wenders zawsze był jednym z moich ulubionych reżyserów. Przez lata „Pina” była dla mnie jak diament jaśniejący gdzieś w oddali, coś tak doskonałego, że prawie nienamacalnego. Myślę, że istnienie tego filmu skłoniło mnie do tego, by pracować intensywniej, dać z siebie wszystko, znaleźć mój własny filmowy język. Wydaje mi się, że „Pina” i „Mr. Gaga” – opowieści o dwóch wielkich artystach – są jak pierwsza i ostatnia kwadra księżyca, razem dają jego pełnię, pokazują piękno kreacji oraz tego, co ludzkie.
Fot. materiały prasowe