Twoje prace, które można zobaczyć na wystawie w Muzeum Historii Fotografii, powstały w technice mokrego kolodionu. Czy mógłbyś wyjaśnić, na czym ona polega?

Właściwie zajmuję się głównie ambrotypią, która jest odmianą mokrego kolodionu. Różnica w skrócie polega na tym, że kolodion jest techniką negatywową, a ambrotypia pozytywową. Upraszczając – pracuję na czarnych płytach, które po wywołaniu dają gotowy efekt. Kolodion jest negatywem, wykonuje się go na przezroczystym szkle, a następnie odbija. Ambrotypia przypomina trochę polaroida, bo od razu wychodzi gotowe zdjęcie. Mokry kolodion jest jedną z pierwszych, najstarszych technik fotograficznych, wymyślił ją Scott Archer w 1851 roku, czyli bardzo wcześnie, bo za początek fotografii uznaje się rok 1839. Technika polega na tym, że pokrywa się płytę „kolodionem”, następnie uczula się ją w roztworze azotanu srebra i ma się mniej więcej pięć minut na zrobienie zdjęcia, żeby kolodion nie wysechł, bo wtedy płyta straci swoje właściwości. Dlatego tę technikę nazywa się mokrym kolodionem albo mokrą płytą.

 

I taką mokrą płytę wkłada się do aparatu?

Nie jest kompletnie mokra. Jedną stronę się wyciera, a druga, pokryta „kolodionem” jest po prostu wilgotna.

 

Dlaczego zdecydowałeś się na taką technikę, co cię w niej urzekło?

Na co dzień zajmuję się między innymi fotografią mody i pracuję z aparatem cyfrowym. Potrzebowałem oddechu, miałem dość ciągłego gapienia się w monitor. Zawsze lubiłem tradycyjną fotografię. Do tej pory pamiętam, jak tata kupił mi powiększalnik i zrobiliśmy pierwszą odbitkę. Moment, w którym w wywoływaczu pojawia się obraz, jest dla mnie magiczny. Pracując z aparatem cyfrowym, bardzo mi tego brakowało. Zawsze strasznie podobał mi się polaroid 8x10 cala, ale miałem do niego ograniczony dostęp.

 

Dlaczego?

Ponieważ jest drogi. 10 arkuszy kosztuje około 180 euro. Dzisiaj dostęp do „tradycyjnej fotografii” jest coraz trudniejszy. Firmy przestały produkować materiały, bo większość ludzi robi głównie cyfrowe zdjęcia. Na szczęście można zauważyć mały renesans „technik szlachetnych”. Pojawiają się strony, sklepy internetowe, gdzie można kupić odczynniki chemiczne.

1 natalia jeziorek 

No właśnie, polaroid jest znowu modny, hitem wśród młodych ludzi jest Instax…

Tak i to jest super. Wszyscy maja z tego kupę radości i zabawy. Niektórzy artyści używają Instaxa do poważnych projektów. Ale mnie chodzi o materiał 8x10 cala. Tego prawie już nie ma, a szkoda, bo jest genialny. Ponieważ duże polaroidy były poza moim zasięgiem, szukałem innego sposobu, żeby robić prace dużego formatu i trafiłem na warsztaty z kolodionu.

 

Czyli chodziło o rozmiar?

W fotografii najważniejszy jest temat i koncepcja, ale od strony technicznej format, na którym się pracuje, ma znaczenie. Do dużego formatu stosuje się specjalne obiektywy, które zupełnie inaczej rysują. Jest inna głębia ostrości, są inne proporcje boków w porównaniu ze standardowym filmem. Nad czymś takim ma się zupełnie inną kontrolę. To jest przeskok porównywany z tym pomiędzy obiektywem w komórce i w lustrzance. Dodatkowo kolodion ma tę zaletę, że ma długą żywotność. Dobrze wykonane zdjęcia są trwałe, nie blakną, nic się z nimi nie dzieje. Zachowały się prace z  XIX wieku w świetnym stanie, które na dodatek maja nieprawdopodobną rozdzielczość.

 

Ale część twoich zdjęć z czasem żółknie.

Tak się dzieje, kiedy kolodion jest źle wypłukany i teoretycznie jest to błąd, ale jeżeli ja się na to decyduje, to robię tak celowo. W ogóle część moich prac zawiera teoretycznie błędy, ale one są zamierzone. Pamiętasz, po pewnym czasie zacząłem robić równe, prawie idealnie „poprawne zdjęcie”.

 

Pamiętam, spędziłam przed aparatem tyle godzin, że trudno to zapomnieć…

Ale za to masz parę ładnych zdjęć. Wracając do błędów – niektórzy mi zarzucają, że na zdjęciach są plamy, zacieki itp., a ja robię je specjalnie. Wydaje mi się, że panuję nad większością efektów, które pojawiają się na moich zdjęciach. Staram się stosować je w zależności od tematu i koncepcji projektu.

 

To tak jak z kobietami – zbyt doskonałe są nudne.

Nie wiem, bo takiej nie spotkałem (śmiech) a nad twoimi „brakami technicznymi” nie jestem w stanie w żaden sposób zapanować.

 

Przynajmniej się ze sobą nie nudzimy. A propos kobiet – mówiłeś mi, że kiedyś często to one zajmowały się taką fotografią, dlaczego tak było?

Tak było w przypadku większości pierwszych technik fotograficznych. W chemii, której kiedyś do nich używano, znajdowało się wiele szkodliwych substancji. Dagerotyp wywoływany był w parach rtęci, a do utrwalania kolodionu używano cyjanku potasu. Zdarzało się, że fotograf, który codziennie miał z taką chemią kontakt umierał, a jego zakład przejmowała żona, która wcześniej często pełniła funkcję asystentki. Pozwalało jej to zarobić na utrzymanie rodziny. Dziś na szczęście jest trochę lepiej, bo zamiast cyjanku używamy tiosiarczanu sodu, ale w kolodionie i tak zostało trochę świństwa, na przykład eter, którym można się nieźle ućpać, ale też metale ciężkie. Dlatego ważne, żeby mieć dobrze wentylowaną ciemnię, ja czasem pracuję w masce. Jest wiele przepisów na sporządzanie kolodionu, jedne mikstury są mniej szkodliwe, drugie bardziej. Kiedyś zakłady miały swoje przepisy, które trzymały w tajemnicy. Ja zamawiam gotową chemię, mam genialnego dostawcę z olbrzymią wiedzą. Wolę skupić się na temacie zdjęć, bo to on jest dla mnie najważniejszy, a technika, nawet najgenialniejsza, jest tylko dodatkiem.

 

Oprócz portretów tworzysz techniką kolodionu zdjęcia będące częścią projektów artystycznych. Mógłbyś czytelnikom coś o nich opowiedzieć?

Wszystko zaczęło się od serii tryptyków. To był projekt o czasie, przemijaniu i tym, co po nas zostanie. Pięciu artystów – Koji Kamoji, Piotr Lutyński, Adam Rzepecki, Marek Chlanda i Ignacy Czwartos zapozowało mi wraz ze swoimi pracami. Uważam, że są świetnymi artystami, a podczas tego pierwszego projektu zaprzyjaźniłem się z nimi i założyliśmy Stowarzyszenie Lea 44. W zeszłym roku dostaliśmy możliwość wykorzystania części szpitala kolejowego w Krakowie. Chłopcy zaprosili paru przyjaciół, między innymi Marka Kusia, Krzysztofa Klimka, Jarka Rodycza, Marka Kozicę, Ryszarda Grzyba czy Jeanine Cohen, i  przygotowaliśmy wystawę. Zajmuje ona jakieś 1500 m2, które cały czas ewoluują, bo dołączają nowe osoby, jak Zbigniew Libera i Marek Rogulski. Jest  tam wiele genialnych prac. Ja pokazuję dwa projekty. Jeden z nich to ciągi zdjęć, a drugi to fragment projektu, który stworzyliśmy z Piotrem Lutyńskim i Lorenzo Bruscim. „Space Garden”, bo tak go nazwaliśmy, był pokazywany najpierw we florenckiej galerii C2 Contemporanea.

 2 natalia jeziorek

Powiedziałeś, że kolodion jest dla ciebie odskocznią od fotografii cyfrowej. Czym od niej różni się fotografowanie ludzi techniką, w której pracujesz?

Jak mówiłem wcześniej, duży format inaczej rysuje. Jest też inna głębia ostrości, mam nad nią większą kontrole, mogę zmieniać kąt ustawienia obiektywu. Poza tym czas naświetlania w moim przypadku najczęściej wynosi przeciętnie od pięciu do 25 sekund. Trafiały się dłuższe.

 

Tak, wiem, i wtedy przez pół minuty nie mogłam nawet mrugnąć, a kiedyś nawet prosiłeś, żebym nie oddychała…

Bo jak oddychasz, to klatka piersiowa się porusza i wychodzi nieostra. Tak długi czas powoduje, że ludzie zupełnie inaczej zachowują się przed obiektywem. Robiąc zdjęcia cyfrowo, można z modelem rozmawiać, rozśmieszać go, zadawać pytania, po prostu prowokować do jakiegoś zachowania. Można wyczekać ten ułamek sekundy, kiedy twarz ma odpowiedni wyraz i zrobić zdjęcie. W kolodionie to nie działa. Wszystko trzeba dokładnie zaplanować, przygotować się, zastanowić, jaki efekt chce się osiągnąć. Trzeba być bardziej skupionym i dotyczy to i fotografa, i modela. Nastrój, jaki chcemy osiągnąć trzeba zbudować wcześniej. Ważne też, czy model potrafi daną emocję utrzymać na twarzy wystarczająco długo.

 

Jednak w twoich pracach widać dużo emocji. W pewnych kulturach robienie zdjęć odbiera się jako próbę skradzenia duszy. Patrząc na twoje zdjęcia, można przyznać temu trochę racji – widać na nich więcej niż na tych robionych cyfrowym aparatem. Jak myślisz, czego to zasługa?

Chyba właśnie tego skupienia, nastroju, nie wiem… Są też kwestie techniczne, jak czas. Poza tym kolodion widzi trochę inaczej kolory niż film czarno-biały. Ambrotypy generalnie są srebrzysto-czarne, tworzy to specyficzny klimat. Zdjęcia nie są też retuszowane, a my chyba już trochę odzwyczailiśmy się od naturalności w czasach, kiedy każdą zmarszczkę czy fałd tłuszczu można wymazać.

 

Na pewno! A zamiast portretów robimy sobie selfie. Kiedyś całe rodziny chodziły do fotografa robić sobie zdjęcia, również portrety. Dziś ten zwyczaj prawie zupełnie zaniknął. Myślisz, że tylko dlatego, że zdjęcia może robić każdy, a przynajmniej tak się ludziom wydaje, czy jest jeszcze inny powód?

Chyba po prostu skończyła się pewna moda. Teraz robimy sobie zdjęcia zawsze i wszędzie. Możemy je dać do wywołania, choć wiele osób po prostu wrzuca je na Facebooka. Jak jadę z rodzicami na jakiś ciekawy wyjazd, robię im potem album, który składam i drukuję, uzbierała się już spora kolekcja w tym samym formacie i to są super pamiątki. Ale chyba mało kto postępuje podobnie. Kiedyś po wakacjach pokazywało się ludziom album z kilkudziesięcioma zdjęciami, a teraz wrzuca się na fejsa setki zdjęć i katuje się nimi znajomych.

 

Szkoda, bo te wywołane zdjęcia miały inny klimat…

Tak, nie lubię oglądać zdjęć w internecie, dlatego mamy tyle albumów z fotografiami. Zdjęcia  i obrazy w ogóle najlepiej wyglądają w oryginale. Drukując je, trzeba się zdecydować na papier, format, ewentualną oprawę. Ma to ogromne znaczenie. Nawet jeśli chcemy po prostu powiesić sobie coś w domu, to musimy zdecydować chociażby na jakiej będzie wysokości, a 10 cm różnicy może spowodować, że coś wygląda super albo średnio. Jeśli chodzi o dzieła moich ulubionych fotografów, to nie mam zbyt często okazji oglądać ich na żywo, dlatego zostają mi albumy, które zresztą uwielbiam. Bardzo często są genialnie zaprojektowane i można się zachwycać tylko samą koncepcja, tym, jak zostały złożone. Fajnie mieć coś fizycznie, a nie na monitorze. Lubię fizyczność.

 

Fot. Marcin Gierat