Bez początku się nie zacznie, nawiążę więc do pierwszego opowiadania z tomu, „Ślady”. Czym jest tytułowy świat, który został sklejony?

Świat to staropolska ozdoba na choinkę, którą robiło się w domach przed Wigilią. Rękami odrywało się opłatki i sklejało śliną bądź wodą w konstrukcję kulopodobną. W zależności od inwencji ta kula rozrastała się.

 

To nie jedyna zagadkowa bryła w zbiorze „Świat dla ciebie zrobiłem”. W ostatnim opowiadaniu, „Cykada” znajduje się ikosahedron.

Byłam zafascynowana tą bryłą. Spotkałam się z ikosahedronem w muzeum w Berlinie, gdzie prezentowane są wszystkie rzeczy znalezione w grobowcu dziewczyny, która miała wyjść za mąż, lecz zmarła tuż przed ślubem. Były tam codzienne przedmioty: zastawa, ale malutka, jak dla lalek, kałamarze, lampki oliwne… Wśród tych rzeczy znalazła się też kamienna cykada i ten niesamowity ikosahedron.

 

Czy wiadomo, do czego służyła ta bryła?

Była platońskim symbolem doskonałości, ale dlaczego tam się znalazła? Nie wiadomo.

 

Obie bryły tworzą ramy dla tego tomu opowiadań. Próbowałam znaleźć motyw, który łączyłby wszystkie zamieszczone w nim teksty. To, co wydaje mi się wspólne, to relacja z ludźmi: bohaterowie budują swoje światy wokół ludzi bądź ich nieobecności. Czy to jest tak, że więcej uczymy się w konfrontacji z innymi? Potrzebujemy drugiego człowieka, by był dla nas lustrem?

Więcej dowiadujemy się o nas od drugiego człowieka niż od siebie samych. Nasz obraz, jaki widzimy, jest zakłamany, niepełny. Przekonałam się o tym, kiedy pierwszy raz nagrano mnie na kamerę i zobaczyłam siebie w sytuacji, w której się w ogóle nie znałam. Nie mam świadomości swojego wyglądu, a wtedy zobaczyłam, że na przykład częściej mrugam oczami niż chciałabym. Staram się nad tym teraz panować, ale wcześniej nawet o tym nie wiedziałam! A my również mamy swoje opinie o innych. Dobrze jest sobie uświadomić, że każdy też ma zdanie na nasz temat. Prawda o nas samych składa się z tego, co sami o sobie myślimy i z tego, co myślą o nas inni. To nieuniknione – potrzebujemy innych ludzi, by funkcjonować. Człowiek jest zwierzęciem stadnym.

 

A jednak z jednym opowiadaniem skojarzyło mi się to, co napisał Henry David Thoreau w „Walden”: Jesteśmy zwykle bardziej samotni, kiedy wychodzimy między ludzi, niż kiedy zostajemy w domu. To bardzo pasuje do bohaterki opowiadania „Demerara”. Nie znalazła wśród koleżanek tego, czego potrzebuje. Może samotność jednak jest nam potrzebna.

Samotność też jest wpisana w kontakty z innymi ludźmi. Nie zawsze dostajemy to, czego chcemy od relacji z drugim człowiekiem. Jesteśmy nastawieni na spełnienie naszych oczekiwań, ale to wcale nie musi tak być. Bohaterka opowiadania „Demerara” poszukuje czegoś więcej, niż to, co mogą dać jej koleżanki. Chciałaby się dowiedzieć czegoś o sobie, może o innych, a dowiaduje się tylko tego, jak są przygotowywane potrawy. Zadziwia mnie, jak długo ludzie potrafią mówić o gotowaniu obiadu. Oczywiście to czynność niesłychanie ważna, ale po kwadransie zaczyna mnie taka rozmowa męczyć. Są w życiu ważniejsze sprawy niż żarcie!

 

Fiksacja na jedzeniu bohaterek była jakby próbą zaopiekowania się sobą.

One są samotne. W swoim gronie czują się świetnie, nie przychodzi im do głowy, że są głupie i próżne. Obchodzi ich tylko, jak zrobić brownies. Moja bohaterka nie musi naruszać tego porządku, ale też nie musi w nim uczestniczyć. Nie ma tego obowiązku, więc wychodzi.

 

Koleżanki próbują ją obdarować kawałkiem swojego świata – przepisem.

Są bardzo miłe, trudno im coś zarzucić – oprócz ich bezgranicznej głupoty. Chcą dobrze, tylko że to, co one proponują, bohaterce nie wystarcza. Ona tam nie pasuje. Ucieka. Może fałszywym założeniem było to, że dostanie, czego potrzebuje.

 

Nawet dla tych głupich panien ma pani dużo czułości. Widzę w tym tęsknotę za sklejonym światem, gdzie jest praca do wykonania: trzeba samemu wyciągnąć wiadro, przygotować koszyk dla obcej kobiety, zostawić światło w pokoju, by lepiej się do niego wracało. Pani bohaterowie to ludzie, którzy mają dobre chęci. Nie znalazłam w tym tomie opowiadań negatywnej postaci.

Bo nie jestem rozgoryczona! Jak ktoś jest stary w środku, to pewnie poszukuje ujścia dla swojej goryczy i tego, co go boli. Mnie zaś dużo dziwi. Zaskakuje mnie, w jaki sposób ludzie przywiązują się do drobiazgów. Potem odkrywam, że sama to robię. Zaskakuje mnie też człowiek w relacjach z innymi. Bardzo trudno mi powiedzieć, że ktoś jest dobry albo zły. Nie jesteśmy oświeceniowym teatrem. Człowiek jest złożony – potrafi w ciągu pięciu minut zachować się i ordynarnie, i moralnie. To jest w nim pociągające. Kiedyś powiedziałam, że lubię ludzi i ludzi nie lubię. Łatwo jest ich lubić, bo są interesujący, są mądrzy, mają coś do powiedzenia, dobrze się z nimi rozmawia – są mi po prostu potrzebni. Mam nadzieję, że też jestem paru osobom potrzebna. A z drugiej strony ci sami ludzie, z którymi się przyjaźnimy, mają niesłychanie prymitywne cechy. Są uparci, źle się ubierają, potrafią być wredni. Nigdy nie są jednowymiarowi. Człowiek to nie kura, która dziobie ziarno, zrobi kupę i tyle.

 

A ludzie tacy, jak bohater opowiadania „Kaprys”, który czyta sam o sobie w książce i tego nie dostrzega?

On akurat jest takim dupowatym bohaterem, który nawet nie odkrywa, że czytana przez niego książka jest o nim samym. Nie widzi powiązania między fabułą a swoim życiem.

 

Nazywa bohatera czytanej książki „ubezwłasnowolnionym nudziarzem”, ale też daje szansę bohaterowi – dojrzeje, gdyby dać mu czas. Ale on sam tego czasu, by dojrzeć, nie ma.

Świerszcz spadł mu na kartkę, a co się stało dalej? Tego nie wiem! Znam historię dotąd, dokąd jest napisana. Podczas wywiadów słyszę pytania, na które naprawdę nie znam odpowiedzi. Kiedyś ktoś mnie zapytał, którego bohatera zabrałabym na kawę? Co się stało dalej z mamą Śpika? Nie mam pojęcia! Dla mnie historia się kończy. Nie interesuje mnie to. Oni dalej są dla czytelników, nie dla mnie.

 

Czytając „Spotkałem opowiadanie”, zastanawiałam się, czy wykorzystuje pani pisanie, by przekazywać coś czytelnikom?

Żadnego czytelnika nie zakładam, do żadnego wyobrażonego czytelnika mówić nie chcę. Ośmieliłam się przyznać publicznie, że nie myślę o czytelniku. Kiedy piszę, to myślę o pisaniu. Czytelnik myśli sam o sobie i to wystarcza. Interesuje mnie to, co on sam odkryje. Im więcej interpretacji, tym lepiej – nawet jeśli są one negatywne w stosunku do mnie czy moich książek. To mnie cieszy, bo świadczy o różnorodności. Wszystko wynika z ogromnego impulsu pisania. Jak muszę napisać, to siadam i piszę. Nie myślę, co się będzie z tym dalej działo – pozostawiam tekst samemu sobie.

 

Pisanie nie jest dla pani żadnym narzędziem?

Nie mam traum do przerobienia, ani spraw to wyrzucenia, ani spełnień do spełnienia. To czysta przyjemność. Czytelnik sam się znajdzie i zaspokoi się w sposób, jaki chce. Czy ja mam prawo mówić mu, jak to się czyta? Nie mam. To jest jego rola.

2 papuzanka 

Inaczej pisze się krótką prozę? Łatwiej stworzyć określony świat rozpisany na dwieście stron, czy większą frajdę sprawia zarysowanie ram w postaci pokoju hotelowego i niewiele więcej?

Wolę – również jako czytelnik – formy krótsze, ale mocniejsze. Takie opowiadania, które czyta się w kwadrans, a myśli o nich cały dzień. Być może tak jest dlatego, że szybko się nudzę. Z natury jestem choleryczna i gdy czytam dwudziestą stronę opisu kanapy, to chciałabym, żeby było coś więcej. Niech się coś zdarzy! Nie lubię literatury, która jest dopowiedziana. Cenię sobie w literaturze zagadkę, tajemnicę. Opowiadanie zostawia bardzo wiele miejsc otwartych, lepiej się o takim świecie myśli. Powieść jest formą trudniejszą – nie podejrzewałam siebie, że potrafię to zrobić.

 

Tom opowiadań nie nadaje się do czytania ciągiem. „Świat dla ciebie zrobiłem” musiałam odkładać po każdym opowiadaniu, bo każdy z tych światów tak silnie we mnie rezonował.

To paradoks krótkich form. W tomie opowiadań szuka się nici, motywu wspólnego. Można tę nić znaleźć i przeprowadzić, ale każdy tekst jest bytem osobnym. Moja mama, która uwielbia opowiadania, nigdy nie zaczyna od pierwszego w tomie – wybiera jakieś ze środka, przechodzi do wcześniejszego i szatkuje całą książkę tak, jak ma ochotę.

 

Pani opowiadania pokazują, po co są nam inni. Na przykład po to, żeby pamiętali o nas. Czy ta pamięć może być motywem przewodnim?

Pamięć jest dla mnie fascynującym tematem. Literatura jest narzędziem pamięci. Jednym z najdoskonalszych, może poza malarstwem. Sama, niestety, mam pamięć bardzo dobrą i głupią – pamiętam wszystkie wierszyki, których uczyłam się w szkole podstawowej do ostatniej zwrotki. Nie jestem w stanie nic z tym zrobić, to już nieusuwalne. Nie pamiętam za to o imieninach najbliższych mi ludzi. Ciekawi mnie to, że nasze wspomnienia z najwcześniejszego dzieciństwa to wcale nie są nasze historie. Pamiętamy to, co zostało nam opowiedziane. Wspomnienie, że raczkujemy, to obraz stworzony przez innych. Cieszy mnie przekazywanie historii, których nie umiem przedstawić w sposób czysty, niezmieniony. Na pamięć nakładają się doświadczenia, postrzeganie świata, kontekst – ja nie umiem i nie chcę się z tego wyrwać. Taka próba byłaby kłamstwem, a ja nie chcę sobie narzucać oszustwa.

 

To też widać w sposobie, jaki pani prowadzi narrację. To nie jest linearna opowieść od początku do końca, tylko mieszanie czasów, perspektywy. Dzięki temu głębiej wchodzi się w opowiadany świat.

Wielu ludzi narzeka na to, że Papużanka znów zrobiła siedemnastu narratorów jednego opowiadania, że znów przeskakuje między wiekami. Podobno to się trudno czyta… No dobrze, ci, którzy lubią łatwiej, wybiorą takie książki, by się rozerwać pod palemką – żeby było miło i by zapomnieć o otaczającej rzeczywistości. Ja nie czytam po to książek. Książkę łatwą odkładam – nie chcę tego, co łatwo zdobyć. Czytanie ma sprawić mi trudność. Tak też piszę. Nie przeczę, że mój sposób pisania nie jest najprzystępniejszy. Ale nie musi być dla wszystkich. To jest niesamowite, że ludzie potrafią równocześnie rozmawiać przez telefon, wysyłać zdjęcie na Instagrama, sprawdzać, czy pies zrobił kupę, oglądać sukienkę w witrynie sklepu i jeszcze myśleć, o której godzinie muszą wrócić, a przeszkadza im to, że czytają opowiadanie pisane z perspektywy dwóch narratorów.

 

Jako nauczycielka języka polskiego widzi pani, jak komunikacja się zmienia? Czy to samo dzieje się z wrażliwością?

Nie tyle wrażliwością, co percepcją. To już truizm, że żyjemy w kulturze obrazkowej. Widzę, że dzieciaki z V klasy potrafią skupić się na najwyżej 20 minut. Licealiści w 10 minucie lekcji zaczynają usypiać. Nie wartościuję tego, to wyraz naszych czasów. To już się stało i ubolewanie nad młodzieżą, że posługuje się kciukiem, a nie ćwiczy kaligrafii, nie ma sensu. Trzeba im dać spokój. I tablety.

 

W pani opowiadaniach przewija się myśl, że powrót do natury to kwestia dojrzałości.

Tak mi się wydaje. Sama tego potrzebuję. Chociaż kocham Kraków i jestem bardzo sentymentalna, chętnie wyprowadzę się z miasta. Ostrzę sobie zęby na tę chwilę! Czekam tylko, aż moje dzieci rozpoczną w miarę samodzielne życie. Mam ogromną potrzebę leżenia na hamaku rozpiętym pomiędzy dwoma drzewami i patrzenia, jak mi rosną konwalie. I wypuszczania psa nad rzekę, a nie męczenia się ze smogiem. Myślę, że to jest naturalny proces. Wielu moich przyjaciół także wyprowadza się za miasto, znajduje wielką przyjemność we wsadzeniu patyka w ziemię i patrzeniu, jak on kwitnie. Miasto daje nam wiele. A później przychodzi moment, kiedy nasze uszy i oczy się nasycają i mamy dosyć tego natłoku. Chcemy tylko jednego koloru – zieleni. Jest nam potrzebna cisza i spokój, a kiedy nasycimy się innymi ludźmi – sami sobie jesteśmy potrzebni.

 

Czy powrót do natury jest wyrazem kapitulacji przed tym, że nie da się być przygotowanym na wszystko? Matka z opowiadania „Daleko”, która nie chciała przeprowadzić się za miasto, była przygotowana na prawie wszystko. Podobnie w „Cykadzie” – matka drobiazgowo przygotowuje wyprawkę, jakby miało to jeszcze znaczenie.

Nie da się przygotować na wszystko. Nie uważam, że przyznanie się do tego jest kapitulacją. Nie staram się na nic przygotować, bo wiem, że trudne doświadczenia życiowe mogą przyjść, kiedy człowiek zupełnie się ich nie spodziewa. Nie wiemy, jak zareagujemy, nie wiemy, ile coś będzie nas boleć albo jak długo będziemy się czymś cieszyć. Staram się nie planować. Najdalsze moje plany sięgają najbliższej soboty! Później – nie wiem, co będzie i nie mam żadnych określonych planów na siebie. Wiele rzeczy stało się w moim życiu z przypadku: studia, zawód, napisanie książki, a później drugiej. Dzięki temu wszystko ma swój urok, a ja oszczędzam sobie frustracji, której mogłabym doświadczyć z powodu niezrealizowanych planów. Skoro nie mam żadnych planów, to nie martwi mnie, że coś nie wypali.

 

Czyli pytanie o kolejną książkę jest w tym momencie bezzasadne?

Zapewne! Chciałabym napisać kolejną, ale czy tak będzie – nie mogę obiecać. Może w dzisiejszych czasach przyznawanie się do młodopolskich nastrojów nie jest odbierane zbyt pochlebnie, ale owszem  pozwalam się nieść literaturze. Nie uważam, że jestem całkowicie decyzyjna, co i kiedy napiszę. Czasem wstaję w środku nocy, bo chodzi mi po głowie dobre zdanie i dopóki nie wstanę, nie siądę przy stole, nie otworzę zeszytu i nie napiszę tego zdania, to się nie uspokoję. A czasem mam w życiu dwa tygodnie kompletnej flauty i nic się nie dzieje. Mam w sobie skumulowaną masę różnych, potrzebuję tylko roku do napisania kolejnej – ale kiedy ten rok się zacznie, nie wiem. Pozwalam sobie nad tym procesem nie panować, bo właśnie wtedy mnie to bawi. A dopóki bawi, to jest to dla mnie i wartość, i frajda.

1 papuzanka

Fot. Adam Golec, materiały prasowe