Urodzony w połowie lat 70. piosenkarz to hydraulik z zawodu i artysta z wyboru. Marek Dyjak większość dorosłego życia spędził prowadząc żywot bezdomnego pielgrzyma, którego szlak wytyczały dworce kolejowe, zaprzyjaźnione mieszkania i knajpy, gdzie mógł grać i się upijać. W Święta Wielkanocne 2008 roku artysta próbował się powiesić i choć pogotowie stwierdziło zgon, skończyło się na paru dniach w śpiączce. To wydarzenie było przełomowe w życiu artysty, który od paru lat nie pije alkoholu i w pełni poświęca się swojej sztuce. W rozmowie z nami Marek Dyjak opowiada o współpracy z raperami, ukochanym fado, zgubnym paleniu papierosów i oczyszczającym chodzeniu na ryby.   

 

Nie lubi pan, jak ktoś się zbliża do twarzy. Stąd niechęć do fryzjerów i dentystów.

To prawda.

 

Zauważył pan kiedyś, że powiększenie jego twarzy na billboardzie „to tylko powiększenie problemów, które na niej są wypisane”. Ludzie, dotykając twarzy, dotykają problemów na niej wypisanych?

Prawdopodobnie tak jest. Mam taką sferę, do której nie lubię, jak ktoś się zbliża. 

 

Zawsze tak było?

Przyzwyczaiłem się do mojej twarzy. Tyle. Choć zapamiętałem jednego fryzjera w Łodzi. Chodziłem do niego golić się na łyso. Ile trwa taki zabieg? Dziesięć minut? Maksymalnie. Z kolei on golił moją głowę półtorej godziny, ciągle przedłużając swoimi opowieściami, żartami. Myślałem, że szlag mnie trafi. Facet zabawny i męczący zarazem, ale nic nie mogłem mu powiedzieć, bo przy tym wszystkim był cholernie miły. Opowiadał mi za każdym razem historie swojego życia.

 

Pan swoją historię życia streszcza, mówiąc o sobie: „spóźniony bitnik, zakochany w jazzie, włóczykij”.

Bitnicy to pokolenie starsze ode mnie i trochę żałuję, że nie urodziłem się w ich czasach. Choć niekoniecznie w Polsce (śmiech).

Lubię się włóczyć. Może teraz mniej, ale kiedyś prowadziłem życie jak bitnik, jeździłem ciągle pociągami i przesiadywałem na dworcach. Nie miałem stałego adresu. W tych sceneriach próbowałem pisać, grać. Na nowej płycie śpiewam tekst Roberta Kasprzyckiego: „znów kusi szlak/ równy rytm znajomy tak/ znów woła mnie głos/ który milczał gdy/ wykuwałem swój los”. Chodzi o zew, instynkt, który nie pozwala usiedzieć w jednym miejscu. Jak tylko nabieram trochę sił i zdrowia, odrazu czuję potrzebę wyjazdu. To jest silniejsze ode mnie, dlatego tak bardzo utożsamiam się z tekstem utworu „Droga i Śpiew”. 

 

Podróż leczy?

Mnie na pewno.

 

A lubi pan stateczne życie, które prowadzi obecnie?

Tak. Cieszy mnie, że mam dom i mam gdzie się schronić. Ważne jest, by mieć miejsce, do którego można wrócić. Nie rozumiałem tego w młodości, nie wyobrażałem sobie, że tak może być. Jednak zew ciągle wygania mnie z domu, więc to jest stateczne życie w cudzysłowie. Jeśli w weekend gram trzy koncerty w oddalonych od siebie miastach i jestem większość czasu w podróży, to chyba tak do końca nie osiadłem. Mnie to cieszy.

W książkowym wywiadzie-rzece („Polizany przez Boga”, 2014) mówił pan, że wszystko, co robi, jest „napędzane żalem”.

Już nie.

 

Co się zmieniło?

Starzeje się, mam inne myśli, spotykam się z innymi ludźmi. To wszystko decyduje o zmianie w podejściu do życia. Trochę rzeczy zrozumiałem.

1 marek dyjak

Fot. Jacek Poremba 

Na przykład?

Jak każdy człowiek miewam żale. Głównie do siebie. Żałuję przede wszystkim sytuacji nieodwracalnych, które mnie poróżniły z pewnymi ludźmi czy sprawiły, że moje życie poszło w innym kierunku niż mogłoby. Nie chcę jednak poruszać tych spraw. Najważniejsze, że nie walczę już z tym żalem, ale go zaakceptowałem.

 

Ten żal wydaję się być kluczowy, bo nieraz wspominał pan o tym, że wytwarza w sobie to uczucie, aby móc zagrać koncert.

Akurat to się nie zmieniło. Nie jestem aktorem. Muszę się wprowadzić w taki stan, aby brzmieć wiarygodnie w tym, o czym śpiewam.

 

W książeczce do nowej płyty „Pierwszy Śnieg” napisał pan, że „szukał powodu, by spróbować raz jeszcze być interpretatorem”. Dlaczego odkłada pan śpiewanie swoich tekstów?

Cały czas mam kompleks faceta niewykształconego. Wiem, że jestem w stanie napisać różne teksty: wesołe, smutne, etc. Ale jakaś siła mnie trzyma, by tego nie robić. Nie wiem, czy to strach czy mechanizm obronny, ale tak to wygląda. Lubię jednak poprawiać pod siebie tekst, który biorę na „warsztat”. Są to jednak subtelne i nieduże zmiany. Słówko tu, słówko tam.

 

Skoro jesteśmy przy „ważeniu słów”, to warto wspomnieć, że raperzy często odzywają się do pana z pytaniem o współpracę.

Tak, choć nie skojarzę teraz konkretnych ksywek. Wiem jednak, że raperzy to są współcześni poeci. Nie rozumiem czemu nie są tak traktowani. Kiedyś były wieczory poetyckie, a teraz bardziej interesujące są bitwy freestyle’owe [improwizowane walki na rymy pomiędzy raperami – przyp.red]. Literacko to są niezwykle trudne rzeczy. Trochę poznałem ich świat, bo miałem okazję zagrać numer z Molestą Ewenement na Męskim Graniu, nagrałem kawałek z Peją...

 

...czyli raperem, który wiele lat temu nawijał: „Choć tylko Dyjak naprawdę śmierć zrobił w chu** i wrócił/ Bo przeznaczenie oszukał, oto przykład dla ludzi”.

No tak.

 

Wersy Peji wydały mi się zabawne, bo podobno chciałby mieć pan na nagrobku wyryte zdanie: „tu leży fatalny przykład dla młodzieży”.

Żartowałem tylko z tym nagrobkiem.

 

Czy jest to żart, za którym kryje się jakaś prawda?

Wie pan co... Jestem człowiekiem, który przed niczym się nie uchronił i to wcale nie jest powód do dumy czy radości. Dziś już niby mam to za sobą. A co chciałbym, żeby napisali na nagrobku? „Dyjak-muzyk”.

 

Z kolei Janusz Palikot nazwał pana „człowiekiem-szczurem”. Podobno odnosił się do pańskiego instynktu w badaniu sytuacji i granic, do których można się zbliżyć.

To prawda.

 

Jest tak dalej?

Nie wiem, ale myślę, że talenty człowieka w jakiś sposób się „rozrastają”.

 

A pański talent do wędkowania? Co jest takiego w tym zajęciu, że „oczyszcza duszę”?

Ludzie mnie o to pytają i choć wiem, że tak jest, to ciężko mi to wytłumaczyć. W moim wypadku wędkarstwo leczy. Kiedy przyglądam się za horyzont rzeki w trakcie łowienia, doświadczam mistycznego stanu ducha. Stare, męskie zajęcie. Jestem spokojnym i zamyślonym chłopakiem i wędkowanie dobrze mnie wyraża. Zapominam o wszystkim dookoła. Już sama wyprawa napełnia mnie energią.

 

Jak zaczęliśmy rozmawiać o rybach od razu się pan ożywił.

To prawda, bo bardzo to kocham.

 

Jednak chyba nie bardziej niż fado? Kiedy usłyszał pan po raz pierwszy o swoim ukochanym gatunku muzycznym?

Dawno, dawno temu. Na początku lat dziewięćdziesiątych. Najpierw usłyszałem o jazzie, a chwilę potem o fado. Całe życie te dwie rzeczy mi się mieszały. Fado, to w luźnym tłumaczeniu „życie”. To melancholijne pieśni, które opisują stan duchowy człowieka oraz jego trwanie w życiu.  Oczywiście fado wywodzi się z Portugalii, ale w Polsce dołożyliśmy naszą cegiełkę do tego gatunku. Anna Maria Jopek czy Renata Przemyk śpiewały w tej stylistyce, a Andrzej Stasiuk wydał zbiór esejów pt. „Fado”.  

Portualskie fado bardzo pokochałem przez jego wykonania. Muzyka smutna, spokojna, szczególnie przejmująca w wykonaniu kobiet. Chciałem być bliżej tego fado, niż jakiejkolwiek innej potocznej pieśni. Nie chciałem, żeby moje utwory były grane „do kotleta”...

A zdarzało się panu grać do tego kotleta? Np. w knajpie „W Oparach Absurdu” na warszawskiej Pradze?

Chyba nie. Przy mojej muzyce nie da się jeść. To była pijacka knajpa.

 

Najbardziej kuriozalne okoliczności w których pan występował?

Na „porodówce” u mojego chrześniaka, który przychodził na świat w wigilię w szpitalu na Śląsku. W poczekalni grałem koncert na gitarze.   

 

A lubi pan śpiewać na stypach?

Parę razy śpiewałem, ale wie pan co? Dla mnie śpiewanie jest zawsze stypą, bo ja śpiewam smutne rzeczy i przyjemności, jako takiej, z tego nie mam.

 

To trochę jak z paleniem papierosów? Ile paczek mógł pan w życiu wypalić?

Boże święty, nie wiem. Strasznie dużo. Kur**, odczuwam te fajki już całym ciałem. Czasami brak mi oddechu w czasie śpiewania. Wierzę, że dojdę w tym roku do takiego momentu, że odłożę te papierochy. Chciałbym oddychać pełną piersią, a jak się pali, to się nie da. Człowiek „wbija” się przez ten nawyk w smołę, czerń, brud.

 

Próbował pan kiedyś rzucić?

Nie. Było parę prób, ale tak krótkich i niekonsekwentych, że szkoda je zaliczać. Przepraszam pana, że jestem tak „rozmowny”...

 

Podobno najbardziej lubi pan okres między październikiem-kwietniem, więc chociaż aura mi sprzyja.

Tak, ale nie do wywiadu, tylko żeby siedzieć spokojnie w kawiarni i palić papierosa, pić kawę, obserwować ludzi przez szybę. Uwielbiam się przyglądać, bo ludzie są ciekawi. Wiele „twarzy” w życiu spotkałem i to jest olbrzymia paleta myśli. Ja ciągle wychodzę na miasto, do ludzi. Nie jest tak, że namawiam innych, żeby nie pili. Świat nie musi się pode mnie zmieniać.

 

To mnie zdumiało w pańskich wspomnieniach, że opowiada pan o tym, jak polewa pijącym i nie stroni od miejsc, gdzie jest alkohol. W przypadku alkoholików, którzy przestali pić, to wydaje się być postawą wyjątkową.

Każdy się ratuje jak może. Picie to nie jest w sumie taka podła rzecz. Oprócz wielu złych wspomnień związanych z alkoholem, mam również wiele pięknych. Nie mogę wszystkiego przekreślić, bo przeżyłem różne historie.

2 marek dyjak 

Fot. Jacek Poremba

Czyli tylko skrajne picie jest tragedią?

Tak, bo niesie skutki śmiertelne.

 

Pisze pan w książeczce do nowej płyty, że śpiewanie swoich tekstów postanawia „odłożyć na później, może na koniec”. Często myśli pan o śmierci?

Większość rzeczy, które robię jest ostateczna, przynajmniej ja tak do tego podchodzę. Byłem pewny, że z wielu sytuacji nie uda mi się wybrnąć, dlatego zawsze myślę, że to może być moje ostatnie podejście. Bez różnicy, czy nagrywam płytę, czy jadę na koncert.

Natrafiłem na dużo informacji, że nie lubi pan wszelkiego rodzaju dokumentów, formalności, wszelkich sytuacji, gdzie system wkracza bezpośrednio do pańskiego życia. Jest pan anarchistą?

Ideowym na pewno. Na wiele rzeczy się nie godzę i robię dużo, by omijać pewne sytuacje. To trochę czyni ze mnie anarchistę. Jak muszę iść do urzędu, to szlag mnie trafia. Nienawidzę tego. Czuję w sobie ciągle bunt, a to jest pierwsze imię anarchii. Wszelkiego rodzaju zniewolenie sprawia, że pojawia się wtedy u mnie nerwowość i „głowa” wariuje. 

 

Czy coś w życiu muzyka wywołuje pański bunt?

Nie lubię biesiady, która otacza wiele festiwali, festynów, podczas których organizowane są koncerty. Bardzo osobiście traktuję sytuację, w której słucham artysty. Lubię zaciemnione, małe kluby.

 

Wieloletnia tułaczka bez stałego adresu, liczne ekscesy alkoholowe, próba samobójcza... Pojawiły propozycje ekranizacji życia Dyjaka?

Może coś takiego kiedyś się pojawi, ale ja nie wiem, czy mógłbym występować w roli Dyjaka. Wystarczy, że codziennie podejmuję walkę ze sobą, żeby normalnie funkcjonować. Spotkanie z panem też jest dla mnie walką, zadaniem, które muszę wykonać. Kiedyś takich obowiązków nie podejmowałem i robiłem tylko to, co chciałem. To z czasem okazało się dla moich bliskich zbyt uciążliwe, a i dla mnie nieznośne.

Jednak obcy ludzie ciągle chcą się ze mną bratać, bo uważają, że przeżyłem piekło. W jakiś sposób moja historia sprawia, że mogą się przede mną otworzyć i wygadać.  Ale ja tylko słucham ich opowieści. Nie osądzam, nie daję rad i nie pouczam.

 

Mają wpływ na pana te historie czy raczej giną w odmętach pamięci?

Ma to na mnie wpływ. Podejrzewam, że większość ludzi na ziemi cierpi, stąd jeśli widzą kogoś jak ja, to czują pewną bliskość. Mi się udało zacząć żyć normalnie, ale nie czuję się z tego powodu wyjątkowy.

 

Musi być ciężko żyć artyście, który ma w biografii próbę samobójczą. Ludzie zawsze będą przypominać i wracać do tego wydarzenia.

Przypominają, ale dla mnie to już nie ma znaczenia. Jestem dużo dalej i może to dziwnie zabrzmi, ale pokochałem życie.

 

Długo panu zajęło dojście do takiej refleksji?

Początki są zawsze trudne. Nie chciałbym skupiać się tu na mojej przeszłości  po prostu kocham moje obecne życie i moją pracę. Cieszę się, że sobie jakoś radzę. Potrzebuję tylko zdrowia. 

3 marek dyjak 

Fot. Jacek Poremba