Eksponowanie swojego ciała w mediach społecznościowych nie jest dyktowane opresją albo samouwielbieniem, ale pochodzi z przekonania, że moje ciało to ja i poprzez nie określam siebie jako podmiot. Być może problem i krytyka, która pojawiła się w kontekście tego zjawiska wynika z trudności z zaakceptowaniem obecności w dyskursie ciała, jako tego, co zewnętrzne uwidoczniające to, co wewnętrzne. Ciało zostało zestetyzowane, w związku z tym wszystko, co zagraża tej estetyce, należy odrzucić.

Kobiece ciało, ale też ciało w ogóle, jest mapą procesów życiowych, które chociaż bardzo wizualne, w kulturze muszą funkcjonować jako niewidoczne.

Granica pomiędzy podmiotem a przedmiotem, a więc tym, co jednocześnie wewnętrzne i zewnętrzne, jest zawsze niepewna. Wpisuje się w to również obszar myślenia o procesach zewnętrznych i wewnętrznych ciała, z których te drugie naturalnie stają się abjektywne, niewypowiedziane, kulturowo zakryte. Czasem jednak przedostają się na zewnątrz. Śluz, który zwiastuje seksualne podniecenie, krew menstruacyjna, wpisana w życie każdej kobiety, ślina, budząca wstręt, ale jednocześnie będąca wydzieliną bardzo intymną, którą dzielimy w sytuacji pocałunku – to te ukryte i niewidoczne, wyparte ze sfery publicznej, z widzialnego. Chociaż wychodzące na zewnątrz ciała, to zakrywane, a więc znajdujące się na granicy prywatnego i publicznego. Inaczej rzecz ma się z procesami, które pochodzą z wnętrza ciała, ale w niektórych sytuacjach stają się widoczne – jak łzy, które są wizualnym dowodem na to, że zachodzą w nas silne procesy emocjonalne, czujemy i eksponujemy czucie. Pot, świadczący o stresie lub wysiłku. Wizualne zmiany, zachodzące na skórze – rumieńce, gdy wstydzimy się lub denerwujemy. Kobiece ciało, ale też ciało w ogóle, jest mapą procesów życiowych, które chociaż bardzo wizualne, w kulturze muszą funkcjonować jako niewidoczne. Gdyby zadać sobie pytanie „dlaczego tak bardzo chcemy ukrywać procesy dziejące się w ciele, świadczące o tym, że żyjemy i czujemy”, żeby odpowiedzieć, trzeba byłoby udać się do Julii Kristevej albo Mary Douglas, które eksplorowały w swoich badaniach obszary odrzucenia i wstrętu. Dla Kristevej to, co było odrzucane, przekraczające granicę pomiędzy podmiotem a przedmiotem, miało być jednocześnie fascynujące i pociągające. Tego, co wychodzi z ciała, nie traktujemy jako „ja”. Staje się od razu innym w nas, którego należy wymazać. Wystawiając którąś z tych funkcji na widok publiczny, liczymy się z tym, że naruszamy kulturowe tabu, w które zostało to wpisane, ale jednocześnie takie naruszenie jest silnie wyzwalające i emancypujące. Nie chodzi mi o rozgrywanie festiwalu wydzielin, ale naruszanie tego pola niewidzialności, co w jakiś sposób jest rewolucyjne.

I chociaż pisanie o tym w kontekście selfie-feminizmu może wydać się kontrowersyjne, to obserwując praktyki dziewczyn, które wykorzystują autoportretowanie do komunikowania siebie, zauważamy, że te granice powoli przestają istnieć. Jak każda rewolucja, również ta, o której Audrey Wollen mówi jako o rewolucji smutnych dziewczyn, musi wypracować własne narzędzia, które staną się czasami obsceniczne, czasami odrzucające, ale w efekcie, być może będą działać na polu, którego najbardziej pożądamy – będą emancypować ze wstydu i odrzucenia własnego ciała, a jednocześnie własnego ja. Sytuacja płaczu, która okazuje się być prawdziwym wyzwaniem dla wielu osób, które nie są w stanie wygenerować takiej emocji, to jedna z najbardziej wyzwalających form opowiadania o sobie dla siebie. Jeśli przeniesiemy taką sytuację do przestrzeni publicznej – niezależnie od tego, czy będą to media społecznościowe czy miejska komunikacja, dworzec, centrum handlowe – przekroczymy kulturowe tabu, którego granice długo nie zostały naruszone. Wideo zapowiadające poznańską Manifę nie wzbudziło kontrowersji sceną kobiecej masturbacji, ale plamą krwi na kostiumie kąpielowym dziewczyny wychodzącej z basenu. Krew menstruacyjna to obecnie najbardziej stabuizowana wydzielina. Budząca największą panikę, kiedy zostanie uwidoczniona. Za paniką idzie odrzucenie i wstręt. Nie chodzi o eksponowanie zakrwawionych ubrań, ale dopuszczenie do dyskursu możliwości wydarzania się takich sytuacji. Tak jak zrobiła Rupi Kaur na swoim koncie na Instagramie, publikując fotografię zakrwawionej pościeli i siebie z plamą na spodniach. Prosty komunikat w mediach społecznościowych – miesiączkuję i to wiąże się ze stanami, które zachodzą też na moim polu emocjonalnym. To fragment mojej codzienności, więc dlaczego mam to ukrywać. To, że krew jest obrzydliwa, przestaje być argumentem. Uczyniliśmy ją obrzydliwą kulturowo. Dziewczyna, która publikuje zdjęcie zakrwawionych majtek to najsilniejszy wizualny komunikat, jaki potrafię sobie wyobrazić. Odrzucamy to, czego się brzydzimy, wypychamy z pola wizualnego, ale poprzez to wypychanie, w pewien sposób odrzucamy szansę na przepisanie tego co mogłoby być zwyczajne, a nie skandaliczne.  

Rumieńce wstydu, gęsia skórka, piersi, które stają się twarde w sytuacji podniecenia – nawet ubrane, nieobnażone ciało obnaża nas z tego, co same chcemy ukryć

 

#yourbodyisabattleground #barbarakruger #feminism #klubkomediowy

Post udostępniony przez Paulina Klepacz (@paulinaklepacz)

Hasło z plakatu Barbary Kruger, o tym, że ciało kobiety to pole walki, można odczytywać politycznie, ale jednocześnie, jako pewien stan nieustającej dynamiki, którą musimy tonować. Jeśli traktujemy ciało jako przedmiot – oglądu albo reprezentacji – mierzymy się z różnymi formami opresji. Największą z nich jest męskie spojrzenie – spojrzenie, które może determinować bycie kobiety w świecie. Moment spojrzenia to nie tylko moment oglądania, ale też cały proces, poprzez który konstytuujemy siebie.

Wszystkie normy kulturowe, które przyjmujemy i powielamy, zostały zbudowane przez to spojrzenie – nie tylko patriarchalne, ale też rasowe czy seksualne. W tekście „Czy mam prawo rozebrać się na Instagramie?” pisałam o konieczności skonstruowania kobiecego patrzenia, którego nie zostałyśmy kulturowo nauczone, ale jest ono również kulturowo nieobecne. Później próbowałam odpowiedzieć sobie na pytanie, na czym takie kobiece spojrzenie miałoby polegać i jak ono by działało. I jedyną odpowiedzią, która przychodzi mi do głowy, jest właśnie odrzucenie spojrzenia, patrzenia na siebie, na rzecz patrzenia sobą. Patrzenie sobą byłoby w takiej sytuacji odrzuceniem wstydu i nakazów, które od razu lokują nas w sferze „musisz”. Może pozbycie się myśli o obecności spojrzenia jest najszybszą drogą do emancypacji i akceptacji. Przez to w sferze wizualnej mogą zaistnieć obrazy, dzięki którym pozbędziemy się „cielesnego faszyzmu”, budowanego latami między innymi przez źle używany język mody. Sztuka radzi sobie z tym lepiej i może jest właśnie tym narzędziem, którego potrzebujemy. Nurt sztuki krytycznej, w Polsce w latach 90., identyfikował ciało jako narzędzie polityczne, na którym rozgrywają się dyskursy władzy. Katarzyna Kozyra wprowadzała w pole wizualne ciało chore. Ciało, które budzi lęk, bo uwidocznia procesy niewidoczne – chorobę, która niszczy od wewnątrz, ale ujawnia się na zewnątrz. Brakiem włosów, wychudzeniem, bladością. Kolejnym krokiem do emancypacji jest akceptacja tego, że ciało komunikuje samo. W pewien sposób jest naszym wrogiem, bo szybko zdradza intencje. Rumieńce wstydu, gęsia skóra, piersi, które stają się twarde w sytuacji podniecenia – nawet ubrane, nieobnażone ciało obnaża nas z tego, co same chcemy ukryć.

Wniosek – należy przestać walczyć z ciałem i pozwolić mu komunikować. Kiedy dopuścimy je do głosu, ze wszystkim co ujawnia, to świadomość dziania się pewnych procesów, na które nie mamy wpływu nas ochroni – nawet wystawione na spojrzenie będziemy świadome swojej podmiotowości – bo przecież przedmiot nie może przemówić, a ciało nie przestaje opowiadać.