„Nigdy nie jest tak, że jest się zupą pomidorową i wszyscy nas będą lubić. Warto się z tym po prostu pogodzić, bo inaczej człowiek oszaleje. Im szybciej się pogodzimy, tym lepiej” – opowiada nam Sylwia Chutnik. Z pisarką rozmawiamy o tym, co można robić na studiach, zamiast się uczyć, o literackich debiutach, internetowych hejterach, polskim systemie edukacji, promowaniu czytelnictwa i zbliżającym się festiwalu Big Book. 

Debiutowała pani w 2008 roku „Kieszonkowym atlasem kobiet”. Był to debiut bardzo udany, książka otrzymała Paszport Polityki. Dzisiaj prowadzi pani warsztaty pisarskie, takie jak „Maszyna do pisania”, styka się również z książkami debiutantów w „Barłogu literackim”. Łatwo dzisiaj debiutować?

Sylwia Chutnik: To w dużej mierze zależy od szczęścia. W moim przypadku polegało to na tym, że wysłałam fragment swojej książki do wydawnictwa Ha!art, które po kilku miesiącach odezwało się z propozycją współpracy. Ale takich osób jak ja każde wydawnictwo ma miesięcznie kilkanaście. Trudno powiedzieć, czy wtedy łatwiej się debiutowało, element szczęścia jest potrzebny. Jeżeli już szczęście dopisze, wydawnictwo odpowie, to wtedy zaczyna się ciężka praca, która wymaga nie tylko talentu, ale również konsekwencji. Napisanie książki i dociągnięcie jej do końca to nie jest prosta sprawa. Czy debiutantom jest teraz łatwiej? Teraz mamy większą demokratyzację, sporo ludzi zaczyna pisać blogi, wydawać swoje książki przy pomocy self-publishingu. Wydawnictwo nie jest już jedyną możliwością. Jednak książka papierowa, wydana w wydawnictwie, nadal jest fetyszem. Każdy początkujący dąży do tego, aby w ten sposób trafić na rynek. Oprócz tego debiutantom przyznawana jest Nagroda Conrada, jest też Nagroda Gombrowicza, więc na pewno są oni w jakiś sposób doceniani i poświęca im się uwagę. 10 lat temu jeszcze tego nie było. Ale nadal trzeba napisać, wysłać i modlić się, żeby odpisali. Tutaj się nic nie zmieniło.

 

Wiemy już - zgodnie z hasłem „Barłogu literackiego” - co się stanie, jak nie będziemy czytać. Natomiast dlaczego w ogóle warto siadać do pisania?

Sylwia Chutnik: Jak nie będziemy czytać, to oczywiście umrzemy. Dlaczego warto pisać? Na to pytanie nie znam, niestety, mądrej odpowiedzi. Z pisaniem jest trochę tak, jakby coś nas swędziało w środku. Po prostu musimy tworzyć, inaczej oszalejemy. To nie dotyczy tylko pisania, ale tworzenia sztuki w ogóle. Ekspresji tego, co w nas siedzi. Tak jak pan wspomniał, prowadzę warsztaty dla osób, które chcą pisać, albo które piszą, ale chcą być w tym lepsze. I mimo tego, że rozmawiam na temat tego z innymi ludźmi, to nadal nie znam odpowiedzi na to pytanie. Dopóki będą ludzie, którzy chcą wyrazić swoje emocje poprzez literaturę, dopóty pisanie będzie miało się dobrze. Oczywiście są złośliwi, którzy twierdzą, że w Polsce więcej książek się wydaje niż czyta, i że jest mnóstwo pisarzy, a potem nie wiadomo, co z nimi zrobić, ale ja nie byłabym za tym, żeby to prawo do pisania im odbierać, a wręcz przeciwnie – zachęcam ich do sprawdzenia swoich sił.

 

W pani przypadku ten impuls do sięgnięcia po pióro wynikał w pewien sposób z procesu czytania?

Sylwia Chutnik: Na początku chodziło o to, aby bawić się w pisanie. W dzieciństwie pisałam swój pamiętnik, który był wprawką literacką, chociaż wtedy nie miałam jeszcze takiej świadomości. Na początku to działało na zasadzie lustra, czyli podglądania tego, co się czytało w książkach. W związku z tym, że zaczęłam czytać dosyć wcześnie  miałam chyba 6 lat – ten świat liter i wyrażania emocji, ale też przelewania swojej wyobraźni na papier, był mi bliski.

 

Studia kulturoznawcze rozwinęły zapędy pisarskie?

Sylwia Chutnik: Paradoksalnie na studiach chyba najmniej pisałam. Byłam zajęta innymi rzeczami.

 1 sylwia chutnik

Nauką.

Sylwia Chutnik: Absolutnie nie! (śmiech) Zajmowałam się ważnymi rzeczami, typu robienie koncertów albo demonstracji. Zdecydowanie więcej działałam na zewnątrz niż w środku. Ale studia w Instytucie Kultury Polskiej miały na mnie bardzo duży wpływ. Mogłam pozwolić sobie wtedy na „nie bycie” kujonem. Swoją drogą mam nadzieję, że te prace roczne, które pisałam, zaginęły gdzieś i już nikt do nich nie dotrze…

 

Podobno wszystkie prace studentów są archiwizowane.

Sylwia Chutnik: Akurat jestem teraz na IKP-ie i mam nadzieję, że nikt ich nie znajdzie. (śmiech) Natomiast podczas studiów robiłam bardzo dużo rzeczy. Chodziłam między innymi na specjalizację „Animacja kultury” i to kompletnie otworzyło mi wyobraźnię. Oprócz tego bardzo polubiłam antropologię codzienności. Spojrzenie w skali mikro, to jest coś, co bardzo przydaje się teraz przy pisaniu. W trakcie studiów nie tyle rozwinął się u mnie sam akt pisania, ile świadomość pewnych zjawisk, poszerzenie spojrzenia  co przy późniejszym tworzeniu miało wagę kluczową.

 

Wrócę jeszcze na chwilę do „Kieszonkowego atlasu kobiet”. W rozdziale „Bazarówy” bazar jest swego rodzaju polem równości płciowej. Obecnie coraz więcej bazarów znika, zostaje zlikwidowanych  ta przestrzeń równości przeniosła się w jakieś inne miejsce?

Sylwia Chutnik: Pewnie część osób powiedziałby, że są to targi śniadaniowe, ale ja nie do końca bym się z tym zgodziła. Nie ma żadnej równości między targiem a bazarem. Ewentualnie doszukiwałabym się tej równości w relacjach pomiędzy sprzedawcą a kupującym. Ale to są zupełnie inne światy. Bazar musi być tani, a targi takie nie są. Jest tam oczywiście wiele smacznych rzeczy, osobiście jestem weganką i do woli mogę zaspokoić tam swój apetyt, ale to nie jest bazar, na którym za kilkanaście złotych zrobi się zakupy na obiad dla całej rodziny. Ten świat już zanika. Pisząc moje książki, staram się go archiwizować, opisać to, czego jutro nie będzie. Co jest wdzięczną pracą, ale też momentami szalenie depresyjną i przygnębiającą.

 

W swojej ostatniej książce pt. „Smutek cinkciarza”, książce z serii „Oparte na faktach”, wraca pani do lat PRL-u, okresu, którym lubi się pani zajmować. Jednocześnie książka ta odbiega od dotychczasowej tematyki podejmowanej przez panią. Łatwo było odnaleźć się w zbrodniczej rzeczywistości półświatka?

Sylwia Chutnik: To było bardzo wdzięczne zajęcie. Lata 80. to czas dancingów, tętniącego nocnego życia i właśnie rozkwitu działalności cinkciarskiej. Przypominając sobie o tym i czytając materiały na ten temat, aby później opisać to w książce i skonstruować z tego fabułę, musiałam przypominać sobie całą resztę. To było miłe doświadczenie. W dużej mierze opierałam się na opowieściach mojego taty, który był perkusistą i grał m.in. na dancingach. To było środowisko, w którym się obracał – nie tylko cinkciarze, ale też striptizerki, prestidigitatorzy i ogólna osobliwa atmosfera nocnych klubów tamtych lat. Korzystałam również z opowieści mojej mamy, która była kelnerką w różnych restauracjach. A potem, jeżeli chodzi o pokazanie systemu zależności materialnych w PRL-u, korzystałam z opowieści mojej babci, która wyjeżdżała na wycieczki, żeby kupować różne rzeczy i handlować nimi tutaj. Żeby coś zrobić w tamtych czasach, trzeba było mieć wszędzie znajomości. To był bardziej system wymiany niż kupna. Prześledzenie tego i przeniesienie do narracji było bardzo ciekawe.

 

Niedawno „Barłóg literacki” gościł na warszawskich Targach Książki, będzie również na OFF Festiwalu. Polski rynek festiwali literackich wciąż się powiększa, na festiwalowej mapie jest sporo ciekawych inicjatyw, jak np. Big Book Festival. Odwiedzają je zresztą rzesze czytelników, jednak nie uważa pani, że dla tych, którzy nie czytają, jest to jednak przestrzeń w pewnym sensie abstrakcyjna?

Sylwia Chutnik: To jest kluczowe pytanie. Czy to, co robimy wokół czytania, tzn. festiwale, programy, recenzje, dyskusje, to jest dla tych, którzy są do książek przekonani, czy jest też możliwość, żeby przyciągnąć jeszcze kogoś z ulicy i go tym zarazić? I tak, i nie. Czasami mam poczucie, że siedzimy w swoim kręgu i dyskutujemy w zamkniętym gronie – w czym nie ma nic złego, bo dlaczego mielibyśmy tego nie robić, skoro książki i kultura są dla nas ważne. Z drugiej strony, jeżeli chodzi o zarażanie tą pasją, to w przypadku Big Book Festivalu jest dużo niekonwencjonalnych inicjatyw. Sama będę brała udział w meczu koszykówki – pisarze kontra dziennikarze. Organizowana jest również tajemnicza kolacja, która ma się odbyć w jednym z okolicznych domów. Więc są to zabiegi na tyle odbiegające od standardowych festiwali książkowych, a jednocześnie wciąż oscylujące wokół literatury, że są w stanie przyciągnąć także osoby spoza tego najbliższego kręgu czytelników. To może zachęci ich do aktywnego używania kultury. Bo przecież to nie tylko chodzi o czytanie książek, ale też chodzenie do teatrów, muzeów czy galerii. O korzystanie z kultury, która nie ma być wyłącznie miłą formą spędzania wolnego czasu, ale też czymś, co nas rozwija. Takie inicjatywy, jak Big Book Festival, pokazują, że to też jest zabawa, a nie nudny wieczorek autorski, że da się to połączyć na przykład z meczem koszykówki.

 

Spotkanie z czytelnikami na festiwalach należą zazwyczaj do miłych przeżyć. Natomiast w internecie często pojawia się sporo słów krytyki, przeważnie bezzasadnej. Przejmuje się pani komentarzami na portalach społecznościowych czy kompletnie to pani nie dotyczy?

Sylwia Chutnik: To trudna sprawa, żeby nie zerknąć od czas do czasu na komentarze, ale staram się w to nie zagłębiać. Nie chodzi nawet o zwykły hejt, ale po prostu nie widzę sensu np. w odpisywaniu i tłumaczeniu, co miałam na myśli, a czego nie. Jestem też dosyć zajęta na co dzień, więc za bardzo nie mam czasu na głaskanie swojego ego albo przejmowanie się tym, co ludzie o mnie mówią. Czasami oczywiście biorę udział w polemikach, ale niestety natura ludzka tak jest skonstruowana, że nie pamiętamy stu pochwał, tylko jeden negatywny komentarz. I to często w nas siedzi. Przez lata staram się wyhodować u siebie coś w rodzaju skóry krokodyla, takiego pancerza, bo inaczej nie mogłabym pisać. Jeżeli ktoś pisze „jesteś głupia i brzydka”, to w takiej sytuacji nie warto w ogóle się przejmować. Natomiast jeżeli pojawiają się słowa konstruktywnej krytyki, wtedy warto z nich skorzystać. W „Barłogu literackim” mamy tak, że jedni piszą do nas „zróbcie tak”, a inni „tego na pewno nie róbcie”. Nigdy nie jest tak, że jest się zupą pomidorową i wszyscy nas będą lubić. Warto się z tym po prostu pogodzić, bo inaczej człowiek oszaleje. Im szybciej się pogodzimy, tym lepiej.

 

Ostatnio Marcin Świetlicki stanowczo zaprotestował, gdy dowiedział się, że jego wiersze znalazły się na liście lektur. A gdyby trafiła na nią pani książka? 

Sylwia Chutnik: Miałam taką sytuację, że dwa razy fragmenty moich książek pojawiły się na próbnej maturze, odkryłam to, bo licealiści zaczęli chodzić na moje spotkania autorskie, żeby coś zanotować. Było mi przykro wobec tych ludzi z tego względu, że osobiście źle wspominam szkołę. Pomyślałam sobie, że ci biedni uczniowie muszą męczyć się siedząc nad moimi tekstami. Miałam, i mam do tej pory, sytuacje, gdzie na podstawie moich książek powstają teksty na konferencje albo nawet całe doktoraty, więc wiem, że ludzie muszą skrobać te moje teksty, żeby zobaczyć, co może z nich wyjść. Wiem, bo sama robię to z tekstami innych, pisząc swoje. Natomiast jeżeli miałabym wybierać, to moim zdaniem system edukacji w Polsce jest beznadziejny, teraz po reformie jest jeszcze gorzej, a swoją szkołę wspominam źle. Bo ja jestem z natury kujonem i to, że tego u mnie nie wykorzystano, świadczy o tym, że nie mieli pomysłu na takie osoby jak ja. Ale myślę, że jeżeli moje teksty miałaby trafić do szkół, to niech sobie je czytają. Niech czytają Chutnik, niech się męczą. Dlaczego nie? Osobiście wolę to niż Sienkiewicza. (śmiech)

Fot. Wojtek Rudzki