Dorota Groyecka: Zdradziłaś mi, że scena cię przeraża.

Alsarah: Pamiętam swój pierwszy koncert w Nowym Jorku z The Nubatones. Znaleźliśmy się w bardzo ciasnej przestrzeni, miałam widownię zaraz przed sobą. Zaczęłam śpiewać i spanikowałam. Nie mogłam wydobyć z siebie głosu, zapomniałam słów. Haig [Luthier Haig Manoukian – przyp. red.], mój mentor, widział, jak rozpadam się na części, więc odwrócił mnie do siebie, kazał oddychać, a zespół grał na zwłokę. Spróbowałam śpiewać dalej, ale mi nie szło. Ludzie niekoniecznie rozumieli, co się ze mną działo, część z nich pewnie wyszła i pomyślała: to było beznadziejne show. I mieli rację (śmiech).

Bycie na scenie nie jest dla mnie czymś naturalnym. Wychodzisz i jesteś tylko ty i publiczność, nie ma niczego między wami. Wystawiasz się na krytykę. Trzeba nauczyć się występować. Dlatego tak wielu muzyków ma swoje rytuały, które pomagają im przygotować się do wyjścia na scenę.

 

Jakie są twoje rytuały?

Maluję się, co pozwala mi się skupić, i słucham muzyki. Ostatnio puszczam zapętlony kawałek Kendricka Lamara „DNA”: „I got, I got, I got, I got loyalty, got royalty inside my DNA” (śmiech). Powtarzam sobie cały czas, że będzie wspaniale.

Większość artystów składa się z dwóch przeciwności – totalnego braku wiary w siebie i rozbuchanego do granic możliwości ego. Nie wiem, jak potrafimy z tym żyć.

1 alsarah globaltica 

Czym innym jest scena, a czym innym codzienne życie.

Tak, na co dzień artyści nie są tacy, jak na scenie. Może niektórzy, ale to bardzo rzadki gatunek. Wizerunek sceniczny to przeważnie osobowość artysty razy tysiąc. Ja występuję w trochę oldschoolowym stylu – nie widzisz do końca prawdziwej mnie, ale widzisz sporo. Chodzi zarówno o bycie spotęgowanym, jak i oderwanym od siebie. To ciekawa kombinacja, zauważam ją zwłaszcza u znajomych kobiet. Uczone od dziecka, że nie powinny zabierać zbyt wiele miejsca, w życiu są znacznie spokojniejsze niż na scenie.

 

A jak było w twojej rodzinie – mogłaś się wypowiedzieć?

Moi rodzice są wykształconymi ludźmi. W Chartumie roznosili ulotki, edukowali politycznie, w naszym domu zawsze było pełno ludzi. Dlatego po przewrocie wojskowym musieliśmy stamtąd uciekać, najpierw do Jemenu, a kiedy tam wybuchła wojna domowa – dalej. Pamiętam naradę rodzinną przy stole, podczas której rodzice zapytali mnie i moją siostrę, dokąd wolimy wyjechać: do Egiptu czy do Stanów Zjednoczonych. Krzyknęłyśmy, że do Stanów, bo ciągnęło nas do rzeczywistości, którą znałyśmy z telewizji. Wciąż nie mogę uwierzyć, że nas posłuchali.

 

Za czym najbardziej tęskniłaś?

Za wszystkim. Za ludźmi, zapachami, jedzeniem. Za tym, że tam mimo upału skóra się nie pociła.

Zamieszkaliśmy w przemysłowym amerykańskim mieście. Stałam się tu bardzo cicha. Jedną kwestią była bariera językowa, inną trudny wiek dojrzewania. Ale poza tym miałam wrażenie, że jestem straszliwie widoczna – cały czas, nawet kiedy nic nie robiłam, kiedy milczałam. W rezultacie stałam się wręcz chorobliwie skrytą osobą. Trochę czasu zajęła mi praca nad sobą, żeby nie denerwować się, kiedy ludzie zadają mi osobiste pytania.

Ale w Stanach nauczyłam się też, że jeśli będziesz cicho, ludzie to wykorzystają. Tutaj myli się milczenie ze zgodą. Kiedy się nie odzywałam, lądowałam w bardzo niefajnych sytuacjach. Byłam zmuszona wypowiadać „nie” w taki sposób, że wychodziłam na szaloną. To sporo mówi o kulturze gwałtu, w której żyjemy. Do cholery, dlaczego milczenie miałoby oznaczać zgodę? Pamiętam, że podjęłam decyzję pod koniec liceum, że zacznę mówić głośno. O tym, czego chcę i na jakich warunkach. I będę bardzo konkretna.

 

Dlatego postanowiłaś zająć się muzyką?

Dlatego postanowiłam założyć zespół. Zawsze kochałam muzykę, m.in. za to, że dawała mi poczucie prywatności. Możesz się schować w piosence i stać się z nią jednością. Ale założenie swojego zespołu kosztowało mnie więcej nerwów, bo to były moje własne słowa i melodie, ja na świeczniku. Kiedy nie śpiewasz już czyichś piosenek, tylko chcesz mówić własnymi słowami, przechodzisz do kolejnego etapu. Nie potrafiłam tego zrobić, kiedy byłam jeszcze bardzo młoda, musiałam trochę poczekać i poczuć się pewniejszą siebie. Twój głos i muzyka odzwierciedlają to, kim jesteś w prawdziwym życiu. Nie jestem najpiękniejszą czy najbardziej utalentowaną artystką, ale mam coś do powiedzenia.

 2 alsarah globaltica

Rodzina wspierała cię w artystycznej drodze?

Rodzice pytali, czy nie znalazłabym sobie jakieś „normalnej” pracy. Martwili się, że umrę z głodu. Ale nigdy mnie nie zatrzymywali, zawsze byli bardzo wspierający. Babcia też. Co jest błogosławieństwem, bo nie wyobrażam sobie musieć jeszcze walczyć z własną rodziną.

 

Kiedy dorastałaś, musiało wpływać na ciebie MTV i wiele różnych gatunków muzycznych. A jednak zdecydowałaś się tworzyć po arabsku, muzykę bliską tradycyjnej. 

Jeśli nie wiesz, skąd pochodzisz, nie masz szans wyrosnąć na zdrowego człowieka. Dla mnie – imigrantki, dziecka diaspory, które przez całe dojrzewanie próbowało ignorować swoje korzenie i się asymilować, niesamowicie ważne było, aby zacząć tworzyć w języku, jakim posługiwałam się w wieku ośmiu lat. Wyjaśnić sobie samej, z jakiej gleby wyrosłam, żeby móc rosnąć wyżej. Tak jak mówisz – dorastałam w Stanach, przepełniona tyloma inspiracjami, ale nie chciałam zostawiać w tyle swojej rodziny z Sudanu. Chciałam, żeby wiedzieli, co robię i usłyszeli kolejny rozdział naszej historii.

Tu, gdzie mieszkam – na Brooklynie – każda społeczność uczy mnie, co oznacza być trochę sobą, a trochę „innym”. To jedyne miejsce, które pozwala mi być i Sudanką, i mieszkanką Nowego Jorku. Tutejsze pudełko pomieści każdy dziwny kształt, podczas gdy w większości miejsc na świecie nie masz prawa choćby trochę poza pudełko wystawać. Nie można tak spłaszczać człowieka. Fakt, że wciąż próbujemy to robić, zwłaszcza w stosunku do niezachodnich ciał, dużo mówi o tym, gdzie jesteśmy jako globalne społeczeństwo.

 

Brooklyn też się zmienia – staje coraz bardziej hipsterski, biały... A co za tym idzie – zbyt drogi dla wielu artystów.

Tak, to prawda. Sama zostałam wykurzona przez gentryfikację z kilku poprzednich mieszkań. Nie mam nic przeciwko białym hipsterom. Mam problem z właścicielami mieszkań, którzy wykopują ludzi na ulicę, po to żeby wynajmować tylko białym hipsterom. I z tymi ludźmi, którzy przyjeżdżają do Nowego Jorku wyłącznie, żeby zasmakować dzikiego nocnego życia, a następnie osiąść gdzieś indziej. Dlatego trzeba interesować się lokalną historią i polityką, dowiedzieć się, gdzie odbywają się spotkania wspólnoty. Zrozumieć, na co wydawane są twoje pieniądze.

 

Udzielasz się w swojej okolicy?

Kiedyś dużo bardziej, teraz praktycznie od trzech lat jestem w trasie. Kiedy mogę, biorę udział w protestach w parku, głosuję. Ale jestem muzykiem, nie aktywistką. Kiedyś nią byłam i pamiętam, z jakim ogromem pracy to się wiązało. Trzeba doceniać aktywistów.

Natomiast jestem świadomą osobą, mówię głośno o swoich poglądach i podczas koncertów staram się umożliwiać to innym, aby łączyć siły. Nie mam wyboru – muszę się interesować polityką, bo ona mnie uprzedmiotawia, mówi o mojej legalności. To szalona koncepcja, że człowiek może być nielegalny.

 

Parę lat temu zaangażowałaś się w realizację filmu dokumentalnego „Beats of the Antonov”, który wyreżyserował Hajooj Kuka. Polecieliście razem do obozu dla uchodźców Yusif Batil. Film mówi o sudańskim konflikcie granicznym, ale również o muzyce. Tamtejsze trzy dziewczynki nauczyły cię piosenki, która później trafiła na płytę „Manara”.

Nagranie „3yan T3ban” było odą do tych ludzi. Pojechałam tam ze świadomością, jak bardzo jestem uprzywilejowaną osobą – nie żyję na co dzień w strefie wojny, mam jedzenie, pieniądze, albo raczej złudzenie bezpieczeństwa, które pieniądze dają. A do tego mogę zrobić krok w tył i spojrzeć na swoją kulturę z dystansu. Spodziewałam się, że zastanę tam ofiary, ale ich nie spotkałam. Poznałam ludzi stawiających czoła bardzo trudnej sytuacji, której nie zawinili. Byłam świadkiem rozkwitu kultury – dyskusji wśród mieszkańców o roli tradycyjnych języków i prób nauczania ich dzieci, które nie miały z nimi wcześniej styczności. A warunki w obozie są przecież dalekie od „tradycyjnych”.

Dziewczynki nie wiedzą, czy będą miały co jeść następnego dnia, ale piszą piosenki o miłości. I to dobre piosenki!

 

O czym jeszcze śpiewają ludzie w obozie?

Również o bardziej praktycznych sprawach. Jedna kobieta śpiewała o tym, że należy codziennie sprzątać, żeby przegonić muchy i nie dostać biegunki.

Wspaniale było dowiedzieć się też, czego słuchają. W obozie puszczają muzykę na telefonach i wymieniają się kawałkami za pomocą kart pamięci. Jeśli w ogóle słuchają sudańskiej muzyki, to jest to muzyka weselna. Ale kiedy ja tam byłam, słuchali przeważnie muzyki house, która przyszła do nich z Delty Nigru.

 3 alsarah globaltica

Jak to?

Dokładnie – taka sama była moja reakcja. Ale to ma sens – muzyka przekazywana na micro chipach dotarła do nich aż stamtąd.

Sekcja obozu,w której byłam, liczyła ok. 70 tys. osób – to jak miasteczko. Mieszkańcy potrafili zbudować głośnik z buta, szklanego pojemnika i kawałka rury. Tańczyli przez całą noc. Takich imprez odbywało się z osiem, dziewięć. Może wynikało to z przyzwyczajenia wyniesionego z wojny – nie można spać, bo trzeba wypatrywać Antonowów zrzucających bomby.

 

Wyobrażasz sobie, że mogłabyś znów zamieszkać w Sudanie?

Kiedyś miałam obsesję na tym punkcie. Wielu z nas ma w głowie romantyczną wizję powrotu. Ale ja wróciłam na dwa miesiące i wiem, że nie mogłabym tam mieszkać na stałe. Jestem dziś zupełnie inną osobą. Tak bardzo przywykłam do bycia otoczoną ludźmi zupełnie odmiennymi, że już nie mogłabym żyć wyłącznie wokół osób podobnych do mnie.

Kiedy stale mieszkasz w kraju, w którym są stosowane pewne narzędzia opresji, budujesz w sobie jakąś odporność na nie. Kiedy przyjeżdżasz z zewnątrz, one dobijają cię i funkcjonujesz na znacznie niższych obrotach. Tak było ze mną, w Sudanie nie byłam w stanie skupić się na pracy. Nie wyobrażam sobie już żyć w miejscu, gdzie chcąc wyjść z domu, muszę zapytać o pozwolenie wujka. A idąc ulicą, stale wdawać się w dyskusję na temat ubioru – tłumaczyć, dlaczego mam na sobie tak krótką koszulkę (czytaj: dlaczego nie sięga za pupę).

Rozumiem swoje obecne miejsce – stoję na moście. Tym właśnie jest diaspora – mostem, z którego widzimy dwa końce.

Fot. materiały prasowe