Zygmunt Freud, któremu przypisuje się wymyślenie terminu, widział panseksualizm jako potwierdzenie tezy o fundamentalnej roli libido w życiu człowieka. Z freudowskiej psychoanalizy przez lata czerpali także seksuolodzy, umacniając pogląd o potencjale seksualnym rozładowywanym w stosunkach z absolutnie każdym i wszystkim – od ludzi w dowolnym wieku przez zwierzęta po przedmioty martwe.
Współcześni panseksualiści odżegnują się od skojarzeń z parafiliami patologicznymi, obierając za kryterium jedynie zgodne zachowania erotyczne między dorosłymi. Tak rozumiana miłość wszechstronna pozostaje w istocie bardziej inkluzywną formą biseksualizmu, obejmując swym zakresem wszystkie płci i tożsamości genderowe.
Zarazem panseksualizm według wielu definicji wychodzi poza pociąg fizyczny i emocjonalny, spełniając również ważną rolę społeczną jako swoisty ruch antydyskryminacyjny. Panseksualiści z natury rzeczy nie wykluczają nikogo ze względu na orientację i rasę, znajdując np. białą osobę hetero równie atrakcyjną jak czarna osoba transpłciowa lub mongoidalna osoba genderqueer. Takie postrzeganie świata, niezależnie, czy bierzemy pod uwagę fizyczny kontakt seksualny, czy uczucie wyłącznie platoniczne, z pewnością przyczynia się do zasypywania podziałów i tym samym szerzenia tolerancji.
Kierunek w dyskursie publicznym tradycyjnie wyznaczają osoby ze świecznika. Już Morrissey, eksperymentujący w młodości zarówno z kobietami, jak i mężczyznami, opisywał siebie nie jako biseksualistę, lecz aseksualnego panromantyka. „Niestety, nie jestem homoseksualistą”, wyznawał swego czasu były lider The Smiths. „Technicznie jestem humansexual. Rajcują mnie ludzie. Choć oczywiście niewielu” – dodawał z właściwą sobie ironią.
Ostatnimi czasy panseksualizm przypisuje się także gwiazdom określanym do niedawna jako biseksualne, jak Madonna, Angelina Jolie, Lady Gaga czy Billie Joe Armstrong z Green Day, któremu status żonatego ojca dwójki dzieci nie przeszkadza całować w usta męskich fanów na koncertach. Dopiero jednak nowa generacja, jak Miley Cyrus, Lily-Rose Depp czy raperka Angel Haze, klarownie i nierzadko otwartym tekstem wpisuje się w trend panseksualny. „Zakochuję się w istotach ludzkich na podstawie tego, co sobą reprezentują, a nie tego, czym się zajmują lub jaką mają płeć” – deklaruje gwiazda „Wielkich kłamstewek” Shailene Woodley.
Do sporadycznych coming outów dochodzi również poza liberalnym show-biznesem. W 2012 roku po raz pierwszy jako osoba panseksualna otwarcie zdeklarował się ktoś piastujący stanowisko rządowe – była to Mary Gonzalez, polityczka z teksańskiej Partii Demokratycznej. Z kolei Alicia Garza, założycielka ruchu Black Lives Matter, pozostaje w sformalizowanym związku z transgenderowym mężczyzną.
Nietrudno zauważyć, że publicznie do panseksualizmu (tudzież biseksualizmu) dużo częściej przyznają się kobiety. To efekt wielu czynników – dziewczyny są bardziej empatyczne, bardziej spontaniczne, bardziej oczytane, coraz bardziej wyzwolone. U facetów tymczasem procesy wolnościowe zachodzą na tyle mozolnie, że jakkolwiek jawny homoseksualizm jest już dziś przez nich w znacznym stopniu oswojony, to seksualność niebinarna wciąż stanowi tabu.
Co ciekawe, kino i telewizja sprzedają masowej wyobraźni panseksualizm właśnie w męskim wydaniu, choć równocześnie w mocno rozwodnionej formule i nie bez krzywdzących stereotypów. W popularnym sitcomie „Rockefeller Plaza 30” jednym z bohaterów jest transwestyta Paul, prawdopodobnie pierwszy otwarty panseksualista małego ekranu. W jednym z odcinków Paul żeni się z narcystyczną Jenną, z którą łączy go zamiłowanie do fetyszy w rodzaju trójkątów z karłami czy przebierania się za psy.
Równie niewyszukany humor znajdujemy w głośnej adaptacji marvelowskiego komiksu „Deadpool”, gdzie obsceniczny heros ma być zdaniem twórców panseksualny, jako że w jednej ze scen partnerka stymuluje go analnie. Poza tym – czemu mamy uwierzyć już na słowo – bohater jest ponoć „gotowy pieprzyć wszystko, co posiada puls”.
W obu przypadkach mamy zatem do czynienia z panseksualizmem jako źródłem niewybrednych gagów o rozwiązłych dewiantach nieprzystosowanych społecznie. To utrwala mit, który dalece mija się z prawdą, mit o nadpobudliwych freakach pragnących wyłącznie wyuzdanego seksu z kim popadnie.
W rzeczywistości statystyczna osoba o preferencjach panseksualnych zasadniczo nie różni się od osoby homo czy hetero niczym poza programową niechęcią do segregacji partnerów przez wzgląd na tożsamość genderową. Może być zatem równie dobrze zwolenniczką poliamorii co monogamii; może wchodzić w wiele specyficznych relacji seksualnych lub przeżyć całe życie z jednym partnerem – w konfiguracji hetero-hetero, homo-trans, hetero-hermafrodyta i innych.
Panseksualiści odrzucają konwencjonalne podziały płciowe, co nie znaczy, że odrzucają wszelkie normy społeczne. „Przeciwnie – oponuje amerykańska seksuolożka dr Kat Van Kirk – Związki panseksualistów nierzadko są trwalsze niż osób hetero czy homo, ponieważ panseksualiści ponad zwyczajowe pożądanie fizyczne zazwyczaj przedkładają wymianę fluidów, energii, a także coś, co zwykliśmy nazywać porozumieniem dusz”.
Z taką definicją zgadza się Angel Haze. „Identyfikacja panseksualna to dla mnie nic innego jak pragnienie miłości w najczystszej postaci. Chęć nawiązania duchowej relacji z kimś, z kim więź będzie satysfakcjonować obie strony. Jeśli potrafisz sprawić, że zacznę coś czuć, jeśli potrafisz sprawić, że będę się śmiać – a o to, wierzcie mi, bardzo trudno – wtedy mogę z tobą być” – kwitowała raperka w rozmowie z „Guardianem”.
Dr Van Kirk, która jest również terapeutką rodzinną i często pracuje z młodzieżą, dostrzega spory problem w nieporozumieniach narosłych wokół panseksualizmu. „Nastolatki panseksualne miewają trudności z samoakceptacją, bowiem nie czują przynależności do żadnej wspólnoty – twierdzi seksuolożka. – Nawet w środowiskach LGBTQ napotykają na niezrozumienie, nawet tam ludzie przyzwyczajeni są do wygodnych szufladek – jesteś gejem, lesbijką, transem i tak dalej. Orientacja niepodatna na te kategoryzacje nierzadko jest negowana”.
Młodzi panseksualiści spotykają się więc z analogicznym ostracyzmem co osoby bi, które podobnie nigdzie nie czują się traktowane jako „swoje” i są obdarzane niepotrzebnym współczuciem za imputowany „kryzys tożsamości” bądź krytykowane za niezdecydowanie, ślepe podążanie za celebrycką modą, a nawet seksualny egoizm, jako że rzekomo „chcą mieć wszystko”.
Rzeczywistość rysuje się zgoła inaczej: genderowi outsiderzy bywają nieszczęśliwi i wpędzani w kompleksy często właśnie dopiero z powodu bifobii lub panfobii. Sami z siebie z reguły czują się spełnieni, a ponadto charakteryzują się ponadprzeciętną wrażliwością i tolerancją na inność wykraczającą poza sferę seksu. Powiedzmy sobie wprost: są pożyteczni dla ruchów wolnościowych, są jak brakujące ogniwo pomiędzy dominującym światem heteronormatywnym a queerową niszą. W utopijnym, wolnym od jakichkolwiek uprzedzeń społeczeństwie mogliby być nawet siłą wiodącą. Jak na razie wystarczy, że pozwolimy im być kim chcą. I z kim chcą.
Tekst ukazał się pierwotnie w trzecim numerze feministyczno-erotycznego magazynu „G'rls ROOM” (numer 3 - lato 2017).
Ilustracja Klementyna Jarnuszkiewicz