Od wielu lat mieszka w Warszawie, ale to Działdowo jest jej rodzinnym miastem. Współtworzy istniejący od 2006 roku zespół Sorry Boys. Ich debiutancki album „Hard Working Classes” ukazał się w 2010 roku, a kilka miesięcy temu światło dzienne ujrzała najnowsza, trzecia płyta nosząca tytuł „Roma”. Przy czarnej kawie o jasnych okładkach, twórczości Ewy Demarczyk, tańcu z podświadomością, metafizycznych zakupach i życiu między Warszawą, Działdowem a Twin Peaks rozmawiamy z Belą Komoszyńską.

 

Kiedy przygotowywałam się do rozmowy z tobą, zauważyłam, że mamy taką samą płytotekę: Kate Bush, Nick Cave, Tori Amos, PJ Harvey… Pamiętasz, jak do tych artystów docierałaś, poznawałaś ich twórczość?

Dzisiaj właśnie myślałam o tym, że nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy usłyszałam niektórych z tych ważnych artystów, ale w większości przypadków pamiętam dokładnie. PJ Harvey usłyszałam po raz pierwszy na zajęciach z tańca teatralnego w Domu Kultury w Działdowie. To był początek liceum, miałam 16 lat i na jednych z zajęć nasza instruktorka, Aldona Demianiuk, włączyła piosenkę PJ Harvey z płyty „To Bring You My Love”.

 

Pamiętasz, jaki to był utwór?

Wydaje mi się, że to był „C’mon Billy”, piosenka dobra do tańca. Na koniec zajęć Aldona zawsze włączała nam utwory, do których mogłybyśmy improwizować i zrobiło to na mnie piorunujące wrażenie. Po zajęciach podeszłam do niej i zapytałam, co to jest. Ona pożyczyła mi wtedy kasetę i tak zaczęła się miłość do PJ Harvey. Jest jeszcze wspomnienie dotyczące Tori Amos. Poznałam ją przypadkiem. Zobaczyłam w telewizji jej koncert, który zrobił na mnie wielkie wrażenie, nigdy wcześniej czegoś takiego nie słyszałam. Prezentowała zupełnie odrębny muzyczny świat i ja totalnie w to weszłam. I tak została ze mną na długo.

 

Czy jest jakaś jedna płyta, z którą się nie rozstajesz, jest dla ciebie szczególnie ważna? Czy może jest ich więcej?

Na pewno sprawiedliwie byłoby odpowiedzieć, że to jest katalog płyt. Na pewno do takich ważnych albumów, które towarzyszą mi od dzieciństwa po dzień dzisiejszy, należy „Live” Ewy Demarczyk. To jest dwupłytowe winylowe wydanie koncertów zarejestrowanych w 1979 roku w Teatrze Żydowskim w Warszawie, aabsolutne arcydzieło. Gdybym miała wybierać z tego mojego katalogu, spontanicznie wybrałabym właśnie tę płytę.

 

Dlaczego Ewa Demarczyk?

To jest taka artystka, który jest od zawsze na zawsze i wiem, że jej twórczość nigdy nie straci dla mnie na znaczeniu i na sile oddziaływania, bo jest niezwykła i ma w sobie potężną energię, którą płynie z wnętrza, wynika z muzycznej duszy.

Florence Welch w jednym z wywiadów powiedziała, że jej trzeci, najnowszy album „How Big, How Blue, How Beautiful” uratował jej życie, praca nad tą płytą była dla niej pewnym zwrotem, wynurzeniem się na powierzchnię, kiedy tonęła. Czym „Roma” jest dla ciebie?

Dla mnie ta płyta jest takim bardzo jasnym momentem, jest według mnie najjaśniejszą z naszych płyt i bardzo chciałam, żeby taka była dla słuchaczy.

 

Nawet okładka tej płyty jest najbardziej radosna, dwie poprzednie są bardziej mroczne, rozmyte…

Tak, poprzednie były bardziej eteryczne, ciemniejsze, chociaż zmieniliśmy okładkę „Vulcano” przy okazji wydania jej na winylu. Zrobiliśmy coś w rodzaju rewersu okładki CD. To też był taki moment, kiedy potrzebowaliśmy tej jasności i chcieliśmy, żeby nawet winyl „Vulcano” miał jaśniejszą okładkę. Chciałam, żeby również „Roma” miała okładkę w ciepłych barwach, bo tak czuję tę płytę. Jest tam kilka utworów, które blisko dotykają ciemnych stron człowieka, ale mimo wszystko w ogólnym wydźwięku jest to płyta jasna. Tak więc, nie była to płyta „ratująca”, bo nie byłam w złym stanie, pracując nad nią – wręcz przeciwnie. To był bardzo ciekawy czas odkrywania nowych rejonów muzycznych.

 

Album może być formą oswajania rzeczywistości?

Sztuka w ogóle jest formą radzenia sobie z rzeczywistością, bo jest rzeczywistością przefiltrowaną przez nas. Czasami, kiedy kończę pisać jakąś piosenkę, sama nie wiem, dlaczego o czymś napisałam. Dopiero po pewnym czasie rozumiem, co moja podświadomość chciała mi przez to powiedzieć. W tym sensie to może być terapeutyczny proces i są piosenki, które były dla mnie formą terapii, ale to nie znaczy, że tak jest ze wszystkimi utworami.

 

Czasami rzeczywiście jest tak, że dopiero zwerbalizowanie pewnych myśli uświadamia nam coś, pozwala coś lepiej zrozumieć. Czy podczas tworzenia, pisania tekstów poznajesz w jakiejś mierze siebie, masz możliwość zmierzenia się z czymś? Czy to ułatwia ci zrozumienie siebie, pewnych spraw?

Myślę, że przy poprzedniej płycie, „Vulcano”, to był proces zmierzenia się i przemyśleń związanych z rzeczywistością, z historią człowieka, z tym, co się teraz dzieje się na świecie. W przypadku „Romy” większość tekstów powstała właśnie podczas rozmowy ze swoją podświadomością i w tym sensie lirycznie to jest bardzo osobista płyta, bo ja do końca nie wiedziałam, co się na niej wydarzy. Chciałam, żeby była zmysłowa, i żebym podczas pisania tych piosenek pozbyła się myśli o tym, o czym chciałabym zaśpiewać. Te piosenki same się definiowały, same mówiły mi o tym, o czym chcą być zaśpiewane i jaka jest ich tematyka, więc ten proces był w dużej mierze wolny, swobodny i dzięki temu chyba szczęśliwy, bo kompozycje przychodziły w sposób przyjemny i natchniony.

 

Jesteś niespokojnym duchem?

(Śmiech) Wydaje się, że jestem spokojnym duchem, ale w gruncie rzeczy tak nie jest. Moja mama jakiś czas temu powiedziała, że jestem niespokojnym duchem, ale zdefiniowała to w taki sposób, że ciągle chcę czegoś nowego, czegoś więcej i niespokojny duch chyba tym się charakteryzuje, że ciągle poszukuje, stale do czegoś dąży. Dla niespokojnego ducha najgorszą karą i dyskomfortem jest poczucie braku rozwoju albo utknięcia w miejscu. To są największe bolączki, więc ten duch cały czas chce być pobudzany i czuć jakieś niezwykłe doznania.

 

Co cię pobudza do takich poszukiwań?

Myślę, że niespokojny duch sam skłania do tego, żeby się nim zajmować, żeby z nim rozmawiać, żeby go słuchać. To jest samonapędzająca się energia.

 

Na dobrą sprawę bycie artystą oznacza emocjonalną dekonstrukcję, wyciąganie tego duchowego niepokoju na zewnątrz. Zgodzisz się z tym?

W byciu artystą nigdy nie wiadomo, gdzie ta granica przebiega, ale widzę to tak, że trzeba cały czas zdzierać z siebie pancerze dnia codziennego, którymi obrastamy. To jest naturalne, żeby nie zwariować i przeżyć. Porastamy jakimś grubszym naskórkiem i ta moc odczuwania przez to się troszkę zmniejsza, więc konieczne jest czasem grzebanie w sobie i zdejmowanie tych warstw, żeby cały czas być żywym i widzieć więcej, odczuwać więcej.

 

Kiedy tak teraz rozmawiamy o tych granicach między sztuką a rzeczywistością, pomyślałam o filmie „20 000 dni na Ziemi” o Nicku Cavie, który w założeniu miał być filmem dokumentalno-biograficznym, a tymczasem ten moment kreacji i rzeczywistości bardzo się rozmywa, nie wiadomo, kiedy Nick Cave jest artystą, a kiedy zwykłym człowiekiem, co jest wyreżyserowane, a co nie. Czy ty dostrzegasz w sobie tę granicę?

Scenariusz do tego filmu był stworzony przez Nicka, więc rzeczywiście nie wiemy, na ile to była kreacja, a na ile oglądamy rzeczywiste sytuacje, ale myślę, że jesteśmy w stanie poczuć, że jego życie naprawdę tak wygląda. Jeśli chodzi o mnie to ta granica się zaciera, kiedy pracujemy nad płytą, kiedy już jesteśmy w tym procesie bardzo głęboko. Po wydaniu płyty jest kilka takich miesięcy, kiedy się wychodzi na zewnątrz – spotykamy się z ludźmi, koncertujemy, to jest zupełnie inny czas i czuję się bardziej realnie, bardziej stąpam po ziemi. Natomiast na czas pisania płyty mam oczy dookoła głowy i każdy zwyczajny spacer po mieście, wyjście do sklepu jest znaczące. Lubię chodzić do sklepu, który jest w moim bloku i czasami są to metafizyczne zakupy (śmiech).

 

Aż boję się pytać, co oni tam sprzedają i co ty tam kupujesz! (śmiech)(

(Śmiech) To tylko sklep spożywczy, ale wtedy wyjście do sklepu może mieć swoje drugie dno.

 

Z procesem tworzenia i byciem artystą wiąże się to oglądanie się od wewnątrz, o którym śpiewasz we „Wracam”. Co może być w tym przerażającego?

To jest związane właśnie z tym odkopywaniem zbędnych warstw i jak już się dokopiemy do jakiejś części nas, która nie do końca się nam podoba, możemy się zwyczajnie przerazić. Te spotkania z sobą samym przecież nie zawsze są przyjemne i kiedy spojrzymy w lustro, do środka, głęboko, to widzimy swoje słabości, rzeczy, z których się składamy, choć wcale nie chcielibyśmy. Wtedy te spotkania bywają bolesne, bo to spotkania z samą sobą, którą nie do końca akceptuję, którą nie chciałabym być. To nie są miłe spotkania, ale trzeba je kiedyś odbyć.

 

O drugiej płycie mówi się, że jest sprawdzianem sukcesu pierwszej. O trzeciej płycie, że jest płytą przełomową. Czy ty dziś czujesz, że „Roma” jest pewnym przełomem w waszej karierze?

Dla mnie każda płyta jest przełomem. Każda jest zapisem czasu, w którym powstawała, a zazwyczaj w tym czasie następuje jakaś przemiana w człowieku. Czy „Roma” jest przełomem innym niż poprzednie? Może w sensie jasności właśnie, przejścia na jaśniejszą stronę mocy.

 

Wydaje mi się, że „Roma” jest taką płaszczyzną, na której łączy się sukces komercyjny z prawdziwą sztuką – wasze koncerty i płyty się wyprzedają, ale nie zatraciliście prawdziwych emocji, żywej autentyczności. Sukces komercyjny nie odbył się kosztem artystycznej wartości tego materiału.

Czuję, że dużo z tych piosenek dociera do większej ilości ludzi niż do tej pory i te piosenki mają dla nich istotne znaczenie. Może „Roma” jest bardziej czytelna, bardziej zrozumiała lub z jakichś innych względów bardziej trafia do ludzi.

 

Pozostańmy przy czytelności „Romy”. Mamy na niej liczne odniesienia do architektury, literatury, wielu stylów muzycznych, motywów. Nie bałaś się, że w pewnym momencie powstanie z tego supeł niemożliwy do rozwiązania dla ciebie?

Zaczęłam się bać dopiero kiedy skończyliśmy. /śmiech/ Nie myślałam o tym w ten sposób, bo wtedy wydawało mi się to bardzo spójne. Byłam w środku, więc miałam to wszystko pod kontrolą. Nasz producent, Marek Dziedzic, też bardzo nam pomagał, żeby tych jedenaście utworów było spójnych pod względem muzycznym, bo zawartość merytoryczna była na mojej głowie.

{youtube}kPG-zXv4lIk{/youtube}

 

Powróćmy jeszcze do treści z poprzednich płyt, czy czujesz, że się dla ciebie zdezaktualizowały?

Bardziej traktuję je jako zapis tamtego czasu i tego, kim byłam wtedy. Z tego punktu widzenia zdezaktualizowanie się jest niemożliwe, bo to tak, jakbym zaprzeczyła jakimś wydarzeniom, którymi one były inspirowane. One czasami po prostu stają się takim pamiętnikiem, zapisem bardzo silnych przeżyć jakiegoś czasu, ale wiele z nich jest dla mnie samej uniwersalnych w takim sensie, że cały czas się utożsamiam z myślami, które tam są zawarte. Tak jest w większości, tylko niektóre z nich mają wartość bardziej sentymentalną albo „kronikarską”.

 

Nie sposób nie zauważyć, że „Roma” to  też nawiązanie do Rzymu. Miasto jest dla ciebie twórczą puszczą czy pustynią? Więcej znajdujesz w nim inspiracji czy cię ogranicza, zagłusza?

Czerpię dużo z miasta, mimo że nie jestem bardzo żywo zaangażowana w miejskie życie i nie jestem codziennie „na mieście”. Lubię być w mieście, ale jednocześnie obserwować je z dystansu, w dosłowny sposób. Biurko, przy którym piszę mam przy oknie, przed oczami mam horyzont miejski z dużymi połaciami nieba. Sam ten widok bywa tak dominujący, że na przykład „Leaving Warsaw” czy „Miasto Chopina” zostało nim silnie zainspirowane. Jest wiele elementów folkowych na „Romie”, ale jednocześnie jest to miejska płyta. Mieszkamy w Warszawie od wielu lat i tutaj spędzamy całe doby, miesiące, lata, więc nie sposób, żeby ta płyta nie była miejska, ale przez pierwszych kilkanaście lat mojego życia byłam silnie związana z przyrodą. Chciałam zostać ornitologiem, chodziłam na łąki, do lasów, nad rzeczkę, więc ta przyroda jest we mnie cały czas bardzo żywa.

 

Jakie miasto wpłynęło na ciebie najbardziej?

Działdowo i Warszawa (śmiech). W Działdowie mieszkałam od urodzenia, lata spędzone tam na pewno zaważyły na mojej osobowości, sposobie spojrzenia na świat. A Warszawa, w której mieszkam od kilkunastu lat, jest moim drugim domem, dorosłym.

 

Czujesz w sobie przewagę czynników jednego z tych dwóch miast nad drugim?

Przeżycia z dzieciństwa i wczesnej młodości są najważniejsze, więc te lata w Działdowie siłą rzeczy miały największy wpływ. Magia małych miasteczek naprawdę istnieje. David Lynch twierdzi, że prawdopodobnie nie stworzyłby atmosfery Twin Peaks, gdyby sam nie wychowywał się w takim właśnie małym miasteczku.

Fot. materiały prasowe