Kiedyś powiedziałaś „moja wymarzona praca nie istnieje, więc ją sobie stworzyłam”.

Stephanie Woollard: Jestem szczęściarą, że robię to, co robię. Dużo podróżuję i przekazuję ludziom z różnych krańców świata model, który wypracowaliśmy w Seven Women. Zachęcam i motywuję ludzi do podjęcia działań w ich własnych społecznościach. Jeśli każdy z nas podejmie choćby najmniejszy wysiłek, świat zmieni się nie do poznania. A motywacja w ludziach jest. Dostaję mnóstwo dobrej energii od tych, których spotykam, dlatego gorąco wierzę w swoje słowa. Nawet jeśli komuś wydają się naiwne.

 

Właśnie wróciłaś z kilkutygodniowej podróży po Europie. Odwiedziłaś też Stany Zjednoczone. Oglądając twoje zdjęcia, byłam bardzo zazdrosna.

Stephanie Woollard: Tak, było świetnie! (śmiech) Uczestniczyłam w wielu konferencjach. Zaczęłam w Polsce. Tutaj brałam udział w spotkaniach młodych liderów, którzy przyczyniają się do kształtowania i rozwoju środowiska obywatelskiego. Potem były inne europejskie stolice: Paryż, Bruksela, Dublin. Odwiedziłam też Stany Zjednoczone, gdzie na konwencji, na której byłam jedną z prelegentek, zebrało się 40 tysięcy osób. To niesamowite uczucie. Ledwo wróciłam, ale na pewno nie odpocznę. Już mam zabukowanych kilkanaście konferencji naprzód, jeszcze w tym roku. Będę jeździła po całym świecie i opowiadała o Seven Women.

 

Ludzi na spotkaniach z tobą jest mnóstwo. Widać więc reakcję i zainteresowanie działalnością na rzecz praw człowieka.

Stephanie Woollard: To prawda. Mnóstwo ludzi po spotkaniach podchodzi i zgłasza gotowość do zaangażowania się. Ważne jest też to, że wzrasta w nich empatia i inicjatywa do działania na swoim własnym podwórku. W lokalnych społecznościach też jest masa do roboty.

 

Masz swoje ulubione danie z kuchni nepalskiej?

Stephanie Woollard: To dobre pytanie. (śmiech) Bardzo lubię momo. To małe pierożki z mięsem. Są także opcje wegetariańskie z serem lub ziemniakami i właśnie je najbardziej lubię.

 

Rozumiem, że można się nauczyć je robić na warsztatach gastronomicznych organizowanych przez Seven Women w Nepalu?

Stephanie Woollard: Jak najbardziej! Mamy szeroką ofertę zajęć.

 

Przejdźmy teraz do sedna. Czym jest organizacja Seven Women, której rozwojowi poświęciłaś swoje życie zawodowe?

Stephanie Woollard: Głównym celem Seven Women jest aktywizacja zawodowa kobiet wykluczonych w Nepalu. Chodzi o kobiety niepełnosprawne, ale też wdowy, samotne matki, kobiety, które doświadczają przemocy domowej. Uczestniczki przechodzą kurs czytania i pisania oraz podstawowej matematyki. Uczą się też szycia, szydełkowania i robienia na drutach. Dziewczyny mają zajęcia z podstaw ekonomii, dowiadują się jak wygląda własny biznes i jaki interes mogą założyć. Wszystkie te działania mają na celu sprawienie, aby kobiety stały się bardziej niezależne. Wtedy też będą mniej narażone na przemoc, wyzysk i ostracyzm. Poznają swoją wartość.

2 Steph Woollard 

Miałaś zaledwie 22 lata, kiedy machina Seven Women ruszyła. Co cię skłoniło, żeby angażować się w poprawę bytu kobiet właśnie w Nepalu?

Stephanie Woollard: W Nepalu byłam wtedy już kolejny raz. Nepalczycy oczarowali mnie swoja gościnnością i podejściem do życia. Choć mieli tak mało, zawsze starali się pomóc drugiemu człowiekowi. Znajomy zabrał mnie ze sobą w odwiedziny do swojej siostry, która mieszkała w trudnych warunkach: w rozpadającej się chacie na obrzeżach Katmandu. Mieszkanie dzieliła razem z sześcioma koleżankami. Każda z tych kobiet miała jakiś defekt fizyczny. Razem były silniejsze i wspierały się w obliczu dyskryminacji. Tak poznałam siedem kobiet, które dały początek organizacji Seven Women. W Nepalu trudno jest być kobietą, ale naprawdę trudne życie mają kobiety niepełnosprawne. Dyskryminacja uderza je podwójnie. Wiecznie stykają się z ostracyzmem. W Nepalu osoby niepełnosprawne są wytykane palcem i napiętnowane. W hinduizmie wierzy się, że niepełnosprawność to kara za grzechy dokonane w poprzednim wcieleniu. Stąd nie istnieje współczucie, raczej pogarda. W końcu niepełnosprawni ludzie sami mieliby być sobie winni.

 

Uderzyła cię ta niesprawiedliwość?

Stephanie Woollard: Oj tak. Zarabianie pieniędzy będąc niepełnosprawnym jest praktycznie niemożliwe. Jak więc się utrzymać? Podjęłam szereg spontanicznych decyzji. Miałam w kieszeni 200 dolarów australijskich, co wystarczyło na opłacenie pojedynczych warsztatów, na których kobiety mogły poćwiczyć przydatne w życiu umiejętności. Zatrudniłam dwie nauczycielki rękodzieła i kupiłam wełnę. Początki były trudne, a jakość wyrobów odbiegała od tego, co ludzie na zachodzie chcieliby kupić, a przecież o to chodziło. Tak dziewczyny mogłyby w końcu zdobyć pieniądze dla siebie. Sama zaczęłam więc tworzyć produkty, tak żeby pokazać kobietom, co spodoba się Australijczykom. Pół roku musiało minąć, żeby nauka odebrana na warsztatach zamieniła się w realny, pieniężny zysk. No ale się udało! Zaczęłam sprzedawać produkty w Australii i odsyłać Nepalkom ich uczciwie zarobione pieniądze.

 

To chyba niemała rewolucja. Bycie kobietą w Nepalu wydaje się być ciężkie…

Stephanie Woollard: Społeczeństwo nepalskie to społeczeństwo tradycyjne. Silnie zakorzeniony jest tam patriarchat. Mężczyźni są głównymi żywicielami rodziny, kobietom często odbiera się możliwość pracy i posiadania własnych oszczędności. To prowadzi do częściowej lub całkowitej zależności od mężczyzny. Silna i niezachwiana pozycja mężczyzny sprawia, że gołym okiem widać tam nierówności płci. Poczucie bezkarności potęguje też przemoc domową. Zatem, żeby przywrócić kobietom podmiotowość, należy je uświadamiać.

 

Czy historia którejś z kobiet szczególnie zapadła ci w pamięć?

Stephanie Woollard: Dobrze pamiętam Sandię. Była jedną z siedmiu kobiet, które poznałam na początku i od których wzięła się nazwa organizacji. Urodziła się z problemami kości ze względu na niedożywienie. Nie były one uformowane odpowiednio, co rzutowało na jej wygląd zewnętrzny. Kiedy pierwszy raz przyszłam do chaty, Sandia kryła się za innymi kobietami. Nie chciała nawet rozmawiać, była bardzo zawstydzona tym, jak wygląda. W końcu odważyła się wziąć udział w warsztatach. Była jednak wolniejsza od innych kobiet. Ciężko szło jej tworzenie produktów, odstawała pod względem umiejętności od grupy. Miała też bardzo poranione ręce od szycia. Nie zamierzała się jednak poddawać. Sandia odkryła w sobie pasję do czytania i pisania. Ćwiczyła te umiejętności długimi godzinami. Opłaciło się. Teraz Sandia sama jest trenerką. Do tej pory przekazała umiejętność czytania i pisania ponad 200 kobietom To imponujące! Mamy do czynienia z efektem kuli śniegowej. Z nowymi umiejętnościami kobiety wracają do swoich wiosek,  przekazują tę wiedzę swoim kuzynkom, sąsiadkom... Sandia powoli, ale skutecznie zbudowała na nowo swoją pewność siebie. I czuje się absolutnie dobrze z tym, jak wygląda.

 

Wygląda na to, że Sandia sama stała się aktywistką.

Stephanie Woollard: Zdecydowanie. Bardzo się cieszę, widząc, jak się rozwija.

 

A co na to wszystko mężczyźni?

Stephanie Woollard: Każda zmiana porządku społecznego powoduje niepokój i opór. Początkowo mężczyźni, a więc panowie wiosek, byli nieufnie nastawieni do mojej pracy. Bali się, że stracą kontrolę nad kobietami – „swoimi” kobietami. Perspektywa, że ich żony czy siostry nauczą się pisać, czytać, zaczną same zarabiać mogłaby podkopać męską dominację w społecznościach. Na szczęście z biegiem czasu postawa niechęci zamieniła się we wsparcie. Wiedzą teraz, że rozwój kobiet oznacza korzyści dla całej rodziny. Pensja kobiety wspomaga ograniczony budżet i np. pozwala wykarmić dzieci. Co w tym złego?

 

Zauważasz już głębsze zmiany w myśleniu w nepalskich społecznościach?

Stephanie Woollard:  Zdecydowanie. Oczywiście wymaga to mnóstwo czasu. Mężczyźni odwiedzają się w wioskach i przekazują sobie informacje na temat naszych warsztatów i zachęcają sąsiadów, żeby „pozwolili” swoim żonom wziąć w nich udział. Dzięki poczcie pantoflowej stałyśmy się całkiem sławne w Nepalu. (śmiech)

 

Co zatem można kupić w waszym sklepie?

Stephanie Woollard:  Mnóstwo rzeczy! Naszyjniki, maskotki, torby, apaszki, ubrania i wiele innych rzeczy codziennego użytku. Wszystko ręcznie robione. Oprócz tego staram się, aby kina na całym świecie emitowały też dokument o naszym programie a ludzie poznali trochę bardziej nasze dzielne kobiety. Dzięki temu również zdobywamy dla nich pieniądze. Poza tym napisałam książkę. Mówiłam ci już o tym?

 

Jeszcze nie! Koniecznie opowiedz.

Stephanie Woollard: Zatem napisałam książkę o Seven Women i swoich osobistych doświadczeniach, które ukształtowały mnie jako dorosłego człowieka, dorosłą kobietę. Można ją dostać na Amazonie.

 

Myślisz, że takie działania jak twoje świadczą o tym, że Zachód zaczął zauważać problemy krajów rozwijających się i postawi teraz na realną pomoc, a nie tylko autopromocję przy użyciu pustych haseł o prawach człowieka.

Stephanie Woollard: Z tym bywa różnie. Należy jednak jasno powiedzieć, że nie trzeba koniecznie jechać na drugi koniec świata, żeby zamanifestować swoją pomoc. Wystarczy np. nie kupować produktów firmy, która wykorzystuje niewolniczą pracę ludzi. Poza tym warto angażować się w akcje społeczne na miejscu, w swoim regionie. To może mniej spektakularne zdaniem niektórych, ale bardzo ważne. Jeśli jesteś przedsiębiorcą – traktuj dobrze swoim pracowników. Jeśli jesteś pracownikiem – walcz o godne warunki zatrudnienia. Na świecie jest wiele do zrobienia, nie tylko w Nepalu.

 

Nie wierzę, że nie miałaś żadnych „przygód” z rządem w Nepalu…

Stephanie Woollard: Przyznaję, momentami było ciężko. Rząd w Katmandu jest bardzo skorumpowany, w zasadzie na każdym etapie załatwiania jakiejkolwiek sprawy urzędnicy oczekują łapówki. Nam na szczęście udało się bez tego. Jednak tylko dlatego, że współpracuję z cudownymi ludźmi – tubylcami – którzy mają siłę perswazji i nie poddają się po pierwszej odmowie. Rozmawiają, rozmawiają i jeszcze raz rozmawiają. I w końcu dopinają swego! Teraz jest łatwiej. Rząd nas wspiera, bo widzi, że Nepalczycy faktycznie korzystają z naszego projektu. No ale minął czas zanim nam zaufali.

 

NGOsy co i rusz napotykają na jakieś problemy.

Stephanie Woollard: Naszym największym problemem jest podejście społeczeństwa, nieufność ludzi. My mamy łatwiej, bo nie jesteśmy zwykłą fundacją. Raczej organizacją, która sama na siebie zarabia. Dzięki wycieczkom do Nepalu, zajęciom z gotowania i rzemiosła dla osób, które zapiszą się na nasze ekspedycje. Sprzedajemy produkty, pobieramy zyski z pokazu filmu. Wyzwaniem jest z pewnością podejście ludzi do niepełnosprawności. I z tymi uprzedzeniami musimy walczyć.

 

Czego nauczyła cię praca w Seven Women?

Stephanie Woollard: Zdałam sobie sprawę z mnóstwa rzeczy. Teraz wiem, że jeśli chcesz coś zmienić, musisz współpracować z ludźmi, chcieć ich poznać, zrozumieć. W moim przypadku oznacza to bliskie kontakty z lokalną społecznością. Jeśli miałabym na zawsze zostać kimś z zewnątrz, kimś „obcym”, nigdy nie uzyskałybyśmy zaufania Nepalek.

 

Jakie masz plany na przyszłość? Mniemam, że nie zwalniasz tempa.

Stephanie Woollard: We wrześniu startują kolejne turnusy do Nepalu. Można uczestniczyć m.in. w zajęciach z gotowania i nauczyć się przygotowywać moje ulubione momo. Planujemy też warsztaty z odpowiedzialnego rolnictwa. Chcemy rozszerzać naszą ofertę i dawać kobietom coraz więcej możliwości.

 

Masz jakąś własną definicję feminizmu?

Stephanie Woollard: Dla mnie feminizm po prostu oznacza równość. Każdy powinien mieć równe szanse. To najprostsze wyjaśnienie, ale jak dla mnie działa. A raczej powinno. 

1 Steph Woollard

*Stephanie Woollard jest założycielką organizacji Seven Women (Siedem Kobiet), której celem jest aktywizacja zawodowa kobiet wykluczonych w Nepalu. W wieku 22 lat Australijka z dyplomem licencjackim w kieszeni rozpoczęła działalność Seven Women w Nepalu. Podróżuje po całym świecie, organizuje warsztaty dla młodych aktywistów, przemawiała w siedzibie ONZ. Niedawno wydała książkę "From a Tin Shed to the United Nations: How every one of us can make a difference".

Fot. zdjęcia publikujemy dzięki uprzejmości Stephanie Woollard