Pochodzi pani z rodziny filmowej, czy zawsze wiedziała, że pójdzie w ślady rodziców? Czy bycie córką odnoszących sukces rodziców pomagało, czy było przeszkodą?

Na pewno pomagało. Wydaje mi się, że świat filmowy często jest dość zamknięty i jeśli ma się do niego jakiś klucz, to jest to zaletą. Nie chodzi tylko o kontakty, ale też o to, że od początku jest się w samym środku wszystkiego. Dzięki temu wiedziałam na przykład bardzo wcześnie, że nie chcę być reżyserem.

 

Dlaczego?

Wydawało mi się to strasznie męczące, bo takie zresztą jest. To jest bardzo stresujący zawód, pracuje się praktyczne non stop, nie ma się przerw, wakacji czy wolnych wieczorów, a ja jestem strasznym leniuchem. Stwierdziłam, że to jest dla mnie zbyt ciężka praca i wymyśliłam sobie, że będę rysować komiksy. W ten sposób mogłam opowiadać historię, bo to mnie zawsze pociągało, ale mogłam to robić w zaciszu własnego pokoju i nie musiałam wstawać o 4 rano i pracować 16 godzin dziennie jak przy filmie. Wydawało mi się też, że nie mam odpowiedniego temperamentu, żeby dowodzić ludźmi, że jestem bardziej samotnikiem.

 

To co takiego się stało, że zmieniła pani zdanie?

Po pierwsze okazało się, że wcale nie trzeba być despotą, okazało się, że tyle temperamentów, ile reżyserów. Można się otoczyć ludźmi, którymi wcale nie trzeba dowodzić, współpracownicy są czasem przyjaciółmi i można z nimi pracować w bardzo sympatycznej atmosferze. To, że zaczęłam robić filmy, wydarzyło się właściwie przypadkowo, chciałam rysować komiksy i konsekwentnie szłam w tę stronę, skończyłam liceum plastyczne, potem ASP, ale w końcu musiałam zacząć zarabiać na życie, a w przypadku komiksu prowadzi do tego długa droga. Pomyślałam sobie, że żeby zarobić na swoje utrzymanie i połączyć komiks z filmem, który od zawsze kochałam, zacznę robić storyboardy do filmów. Bardzo mnie to wciągnęło i zajmowałam się tym przez kilka lat, ale w międzyczasie napatoczył się pierwszy film i potem jakoś poszło, trochę przez przypadek.

 

To chyba nie był tak do końca przypadek, bo wraz z rodzicami i ciocią tworzycie rodzaj klanu filmowego, w Polsce nie jest to dość popularne, to chyba bardziej amerykański model…

Tak, co prawda mój tato teraz głownie reżyseruje opery, a tam nie da się zrobić storyboardów, ale jest nas coraz więcej, szykuje się nowa generacja reżyserów. Trafił się w rodzinie jeden kompozytor, ale nie ma żadnego dentysty czy lekarza. Na pewno jest to zakodowane gdzieś w genach, ale też film był w naszym domu zawsze bardzo ważny, dużo się o nim rozmawiało. W latach 70. czy 80. wydawał się on istotnym narzędziem wyrazu, teraz może mniej tak jest.

 

Teraz niestety znowu zaczyna tak być…

No tak. Wtedy trudno było się nie interesować filmem, bo głównie o tym się rozmawiało. Pracując nad „Szczekiem”, moim pierwszym filmem chciałam się przekonać, czy bycie reżyserem mnie kręci. Przez tyle lat pracy w ekipie filmowej wiele się nauczyłam, Agnieszka była moją osobistą szkołą filmową, zresztą chyba najbardziej ekskluzywną, do której mogłam trafić. Byłam obecna przy wszystkich etapach pracy przez wiele lat, więc pomyślałam, że muszę spróbować zrobić coś sama, żeby zobaczyć, czy mnie to naprawdę kręci. No i okazało się, że jak już się złapie tego bakcyla, to potem trudno się go pozbyć.

 

W „Amoku” dużą rolę odgrywają zdjęcia, bardzo współgrają z ciężką atmosferą filmu. Czy to, że skończyła pani ASP i zajmowała się rysowaniem komiksów, plastyczna świadomość i wrażliwość ułatwia dogadanie się z operatorem i uzyskanie takiego efektu?

Zdjęcia wręcz tworzą tę atmosferę. Obraz jest dla mnie bardzo ważny i dlatego zainteresowałam się tą historią. Kiedy dostałam scenariusz, wciągnęło mnie w nią to, że jest opowiadana bardzo wizualnie. Jest też co prawda dużo dialogów, ale one nie są o akcji. Akcja i to, co się dzieje pomiędzy bohaterami jest opowiadana również obrazem i dźwiękiem, muzyką. Świetnie pracowało mi się z Tomkiem Naumiukiem – od razu mieliśmy na ten film bardzo jasny koncept, chcieliśmy, żeby był hiperrealistyczny, żeby cały ten świat, który tworzymy, konsekwentnie coś pokazywał, żeby był lepki, klaustrofobiczny. Na to składa się wiele elementów. Myślę, że lata rysowania storyboardów bardzo mi tu pomogły. Mieliśmy mało dni zdjęciowych jak na taki stylizowany film i prawie nie zrobiliśmy żadnych zbędnych ujęć, może zaledwie 2-3 sceny, które nakręciliśmy nie weszły do filmu.

Świat pragnie matriarchatu, to jest głęboka potrzeba, myślę, że to kwestia ratowania planety, więc trzeba się za to zabrać jak najszybciej. 

Pani filmy często dotyczą wyobcowania, braku zrozumienia, widać je w „Amoku”, ale też w „Boisku Bezdomnych”. Wychowała się pani we Francji, mieszkała w Stanach, a obecnie, jako reżyserka też wykonuje dość niszowy, niestety, jak na Polskę zawód. Czy wybór takich tematów wiąże się z pani doświadczeniami?

Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, ale bardzo możliwe, że tak jest. Projekty, które robię, są najczęściej dziełem przypadku czy szczęścia. Teraz faktycznie widzę, że jest to jakiś temat przewodni, być może podświadomie czuję się zafascynowana postaciami, które są trochę wyrzucone poza nawias. W młodości miałam bardzo dramatyczne przejścia związane z emigracją. W 1982 roku, kiedy wyjeżdżałyśmy z mamą, miałam 9 lat i miałam poczucie, że to już na zawsze. Zostawiłam szkołę, język, wszystko. Nikt nawet wtedy nie marzył, że to tak szybko się skończy. Mieliśmy nadzieję, że sytuacja się znormalizuje i będzie można podróżować, ale nie było pewności, czy to stanie się za 10, 15 czy 20 lat. To było bardzo traumatyczne, zresztą bardzo słabo pamiętam ten czas. Wiele lat walczyłam o to, żeby znaleźć sobie drugi dom. Teraz myślę, że wyszło mi to na dobre, bo mam łatwość mieszkania gdziekolwiek, mogę co chwilę się przeprowadzać, mieszkać w dowolnym miejscu na świecie i nie mam z tym problemu. Chociaż chwilowo wróciłam do Polski, to zauważyłam, że mniej więcej co 10 lat zmieniam miejsce zamieszkania, więc może już czas, żeby spróbować czegoś innego, może jakaś grecka wyspa, może Ameryka Południowa…

 

Na festiwalu możemy oglądać kilka filmów w reżyserii kobiet, ale jest to festiwal kina offowego, w mainstreamowym chyba wciąż mało jest kobiet-reżyserów. Pracowała pani tez za granicą, czy widzi różnice pod tym względem w stosunku do Polski?

Polska jest awangardą, bo u nas całkiem sporo kobiet pracuje w tym zawodzie. Dużo się ostatnio mówi o parytetach w Hollywood, chodzi o płace, ale też o główne role kobiece, których jest dramatycznie mniej niż męskich. Kobiety reżyserki mają mniej jokerów – zrobią jeden film, który będzie klapą i potem przez 10-15 lat nie są w stanie zrobić niczego nowego, a facet szybciej się z tego podnosi. Mimi Leder, super zdolna reżyserka, zrobiła jeden słabszy film i na 15 lat słuch o niej zaginął. Chociaż z drugiej strony słyszałam, że w Łodzi na reżyserii są teraz głównie dziewczyny. Świat pragnie matriarchatu, to jest głęboka potrzeba, myślę, że to kwestia ratowania planety, więc trzeba się za to zabrać jak najszybciej.

 

Dokładnie, przecież nie jest tak, że kobiety mają mniej do powiedzenia, wręcz przeciwnie.

Też mi się tak wydaje. Reżyseria przez wiele lat była typowo męskim zawodem i kobiety musiały się jakoś przebić. Ze „Szczekiem”, moim pierwszym filmem, jeździłam na sporo kobiecych festiwali. Ciekawe było to, że na jaki film bym nie poszła, to zwykle okazywał się fajny. Zastanawiałam się, dlaczego na normalnych festiwalach zwykle połowa filmów jest nie do oglądania, a na tych kobiecych wszystkie są OK. Wydaje mi się, że wynika to z faktu, że wśród dziewczyn jest większy przesiew, trzeba mieć większy talent i większą determinację, żeby w tym zawodzie przetrwać jako kobieta. Słabsze jednostki odpadają na wczesnym etapie.

 

Kobiety są z natury bardziej empatyczne, a to chyba pomaga w pracy reżysera?

Na pewno, poza tym jest też kwestia ego. Ono w dużym stopniu napędza facetów, zresztą o tym też jest „Amok”. Dwóch facetów się miota, każdy z nich próbuje coś komuś udowodnić, ale nigdy nie znajduje prawdziwej satysfakcji.

 

„Amok” jest o zranionym męskim ego, ale też o popadaniu w obsesję i o tym, że zło jest w każdym z nas, nawet Komisarz, który powinien być stróżem moralności też nie jest kryształową postacią…

Tak, zresztą bardzo mi zależało na tym, żeby postaci nie były jednoznaczne. „Amok” nie jest typowym thrillerem dochodzeniowym, bo właściwie od początku wiemy, kto zabił i jak wszystko się skończy. Chodziło mi o to, żeby zbudować historię o obsesji, ale też pokazać, że postaci nie są jednoznaczne, że są dużo bardziej skomplikowane, niż wydaje się na pierwszy rzut oka. Pokazanie tej złożoności było dla mnie najważniejsze.

 

Tak jak w życiu codziennym, nic nie jest czarno-białe.

Myślę, że to jest pewną chorobą naszych czasów, że oceniamy po nagłówkach, jesteśmy szybcy w sądach. Ludzie są dużo bardziej skomplikowani, chciałam, żeby każdy z bohaterów „Amoku” miał jakiegoś trupa w szafie. Postać kobieca też nie jest idealna, jest rozwiązła, ma jakiś problem ze swoją seksualnością i poczuciem własnej wartości.

 

Krystian Bala jest przykładem nie tylko urażonego męskiego ego, ale też niespełnionego pisarza. Takie frustracje prowadzą do rożnych szkodliwych zachowań, które można zaobserwować np. wśród polityków. Czy to, co dzieje się w polityce, nie tylko polskiej, ale też światowej mogłoby stać się dla pani interesującym materiałem na film?

To byłby genialny materiał na film! Trudno byłoby wymyślić coś ciekawszego, niż to, co dzieje się naprawdę. Nie umiem pisać scenariuszy i trzeba byłoby fantastycznego pisarza, żeby opisać tę groteskę i grozę, która ma miejsce. Jeśli ktoś ma jakiś fajny scenariusz, to zapraszam do wysyłania!

 

Jeśli ktoś zrobiłby to dobrze, to byłoby to lepsze od „House of Cards”.

„House of Cards” stało się reality show, od kiedy prezydentem został Trump, który funduje nam na co dzień teatr grozy. Przy nim Frank Underwood wydaje się dość poczciwym i inteligentnym kolesiem. Historia dziesięciokrotnie przerosła wyobrażenia scenarzystów, myślę, że mają teraz niezły zgryz.

 

„Amok” jest pokazywany na Off Camera, festiwalu kina niezależnego. Czy ma dla pani znaczenie, że pojawia się właśnie na takim festiwalu?

Tak, ogromne! Byłam już kilka razy na „Offie” i jest dla mnie ciekawe, jak festiwal się zmienia, rozrasta. Jednocześnie fajne jest to, że zachowuje pewną kameralność. Jest to kino niezależne, do Krakowa przyjeżdżają ciekawi twórcy z całego świata i super jest, że można się z nimi spotkać i porozmawiać, nie ma ścianek czy vip roomów. To tworzy świetną, offową atmosferę, bo w końcu na takie festiwale jeździ się oglądać filmy i rozmawiać z twórcami, a nie siedzieć w vip roomie i pić drogie wino. W dodatku teraz bardziej niż kiedykolwiek ta niezależność ma znaczenie, bo polityka coraz bardziej naciska na to, co dzieje się z filmem.

 

Konkurs Polski Off Camera to też szansa na zdobycie środków czy ich części na swój następny film. To chyba szczególnie ważne w czasach, kiedy pieniądze od państwa ciężko dostać na film, który nie jest „po linii”?

To jest bardzo ważne, bo uzyskanie środków na film będzie teraz chyba coraz trudniejsze. PISF jest najważniejszą instytucją finansującą film w Polsce i mam nadzieję, że przetrwa w tej formie. Zresztą to, że niezależność polskiego kina promuje komercyjna stacja telewizyjna, emitując relację z tego festiwalu, też jest niesamowite i o czymś świadczy. Przecież pokazywanie wręczenia nagród, które są ważne dla polskiej kultury, powinno być częścią misji telewizji publicznej. No ale w czasach, kiedy w post produkcji Wiadomości wymazują serduszko WOŚP, wszystkiego można się spodziewać.

1 off camera

Fot. Łukasz Palka