Artur Rojek, dyrektor festiwalu, sam stwierdził, że line-up tegorocznej edycji był niezwykle wymagający. Jako że OFF z założenia jest imprezą niszową, dla mnie oznaczało to, że przed festiwalem spośród siedemdziesięciu artystów znałam dobrze tylko kilku. Muszę jednak przyznać, że już kilka miesięcy przed OFF-em obiło mi się o uszy, że podczas tegorocznej edycji kobiety-artystki są wyjątkowo silnie reprezentowane. Mignęła mi na Facebooku sugerująca to reklama festiwalu, później artykuł na ten temat. Tradycyjnie jednak nie poświęciłam na muzyczne przygotowania do OFF-a zbyt wiele czasu i tak jak przez ostatnie pięć lat, decyzje o tym, które koncerty zobaczyć, postanowiłam podjąć głównie na podstawie opisów artystów zamieszczonych na stronie festiwalu oraz własnej intuicji.
Już od pierwszego koncertu w piątek żałowałam mojej ignorancji. Zmęczona po czwartkowym silent disco w Rondzie Sztuki, dotarłam na teren imprezy później niż chciałam i gdy doszłam pod Scenę Trójki, właśnie kończył się występ zespołu Salk. Słyszałam od nich już od kilku miesięcy, ale z lenistwa nie sprawdziłam, jak brzmią. A okazuje się, że cudownie! Krakowski zespół w koncertowym składzie ma dwóch braci, Michała i Mateusza oraz Marcelę, której słodki wokal tworzy magiczną całość z melodiami w iście islandzkim stylu okraszonymi głębokim basem. Nic dziwnego, że zainteresowała się nimi wytwórnia Nextpop, specjalizująca się w podobnych brzmieniach.
Zastanawiając się nad tym, kogo zobaczyć później, uświadomiłam sobie, że po raz pierwszy niezwykle mnie zainteresował program Kawiarni Literackiej. Zwykle priorytetem podczas festiwali muzycznych są dla mnie koncerty, ale nazwy paneli dyskusyjnych zaplanowanych przez Sylwię Chutnik, opiekującą się Kawiarnią w tym roku, wydały mi się na tyle kuszące, że postanowiłam dla nich odpuścić kilka muzycznych występów. Tematy wszystkich sześciu rozmów zaczynały się od słowa: „wszyscy”. Pierwsza, czyli „Wszyscy jesteśmy dziwni”, upewniła mnie, że warto było zrezygnować z koncertów. Sylwia Chutnik rozmawiała z Karoliną Sulej (z którą prowadzą na YouTube kanał Barłóg Literacki) o jej nowej książce na temat Parady Syren na Coney Island i z rysownikiem Maciejem Sieńczykiem o jego pasji kolekcjonowania plakatów BHP. Niezwykle zauroczyła mnie opowieść o ludziach przebierających się raz w roku za syreny tylko i wyłącznie dlatego, że tak im się podoba. Jeśli to miała być przede wszystkim promocja jeszcze niewydanej książki Sulej, to na mnie zadziałała!
Kiedy mowa o pierwszym dniu OFF-a 2017, to nie można nie wspomnieć o występie Feist. Kanadyjka bez wątpienia miała najciekawszą scenografię na tegorocznej edycji festiwalu: za nią na scenie można było zobaczyć wielki wachlarz, początkowo zamknięty, stojący pionowo, potem stopniowo otwierający się. Sam pierwszy w Polsce koncert Feist okazał się poprawny, ale monotonny i nieszczególnie porywający, przez co zawiódł oczekiwania wielu uczestników. Znam jednak fanów, których oczarował.
Drugiego dnia festiwalu zdałam sobie sprawę, że nie dość, że kobiet na OFFi-e występuje dużo, to w dodatku są wśród nich artystki poruszające temat feminizmu w swojej twórczości. Grupa Wilcze Jagody, która wystąpiła na Scenie Trójki w sobotę, śpiewa między innymi o nadgryzionych jabłkach i o utopijnym świecie, w którym nikt już nie oceni ich fantazji, pragnień i tego, jak często dają im upust. Te trzy dziewczyny swoją pierwszą kasetę (!) i koncert na OFF-ie zadedykowały wiedźmom, kochankom i latawicom. Ze względu na brzmienie (przede wszystkim, piosenki „Klucz”), ale także przez kobiecy skład, określiłabym warszawski zespół jako polski odpowiednik Warpaint, chociaż mam świadomość, że to przesadne uproszczenie. O ile niekoniecznie potrzeba polskich odpowiedników jakichkolwiek amerykańskich grup muzycznych, to jak najbardziej popieram, że w naszym kraju powstaje „feminizm w rytmie vintage”, jak Wilcze Jagody same siebie określają.
Kolejny feministyczny projekt zdecydowanie przekroczył granice dobrego smaku wielu uczestników festiwalu. Mowa o łódzkim duecie Siksa, który wystąpił w sobotę na Scenie Leśnej. Samego performensu nie widziałam, jedynie słyszałam fragmenty, ale po kontrowersjach, jakie wywołał, już wiem, że koniecznie muszę to niedługo nadrobić. Młodziutka wokalistka z przejęciem wykrzykiwała kolejne poetyckie teksty, pełne przekleństw i nieprzyzwoitości, w dużym stopniu poruszające temat kobiecej seksualności, na tyle nieoczywiste, że niektórzy się nimi zachwycili, a inni uznali za niesmaczne czy przypadkowe głupoty „rozwydrzonej gimbusiary”. Wokalistka występ skończyła z kolanami zakrwawionymi od klęczenia pod sceną.
Godzinę później w tym samym miejscu występowała już artystka budząca znacznie mniej kontrowersji, ale również sporo emocji. Koncert Anny Meredith trzymał mnie w zachwycie od samego początku do końca. Absolwentka londyńskiego Royal College of Music stworzyła wspaniałe połączenie między muzyką klasyczną a tanecznym popem – nigdy wcześniej nie myślałam, że dałoby się tańczyć do tak orkiestrowego składu zawierającego nawet tubę! Występ Anny dla mnie był największym odkryciem OFF Festivalu w tym roku.
Sobotę swoim koncertem uświetniła także PJ Harvey, która ze swoim zespołem doszła już do perfekcji w występach z najnowszą płytą, „The Hope Six Demolition Project”. Był to czwarty widziany przeze mnie koncert artystki z tym albumem i ciągle mnie zadziwia, jak bardzo były one do siebie podobne. Być może brak w tych występach spontaniczności i być może lepiej Polly Jean wypadłaby lepiej po zmierzchu niż o zachodzie słońca, jednak, patrząc na frekwencję, był to zdecydowanie najbardziej wyczekiwany występ tej edycji festiwalu i, moim zdaniem, nie było powodów, dla których miałby być rozczarowaniem.
Tuż po PJ Harvey na Scenie Eksperymentalnej zaprezentowała się Żywizna, projekt Genowefy Lenarcik i Raphaela Rogińskiego, gitarzysty (który wystąpił na tegorocznym OFF-ie także solowo). Pani Genowefa, kontynuująca tradycję śpiewu kurpiowskiego, którym parał się także jej ojciec, Stanisław Brzozowski, po koncercie stała się prawdziwą sensacją festiwalu. Właśnie dla takich nietypowych występów przyjeżdża się na OFF-a.
W sobotę zaliczyłam też cały program Kawiarni Literackiej, na który złożyły się rozmowy „Wszyscy jesteśmy z Lema”, „Wszyscy płaczemy” i słuchowisko Natalii Fiedorczuk-Cieślak, która przy akompaniamencie zespołu Wilcze Jagody czytała fragmenty swojej książki „Jak pokochać centra handlowe”, za którą została nagrodzona w tym roku Paszportem Polityki. Szczególnie godna uwagi wydała mi się dyskusja „Wszyscy płaczemy”. Podczas rozmowy gośćmi wspomnianych wcześniej Chutnik i Sulej byli Małgorzata Halber, Natalia Fiedorczuk-Cieślak oraz Robert Rient, autorzy książek o uzależnieniach, depresji i fanatyzmie religijnym. Chociaż punktem wyjścia były tak trudne, tabuizowane tematy, to rozmowa okazała się całkiem pogodna. Padło podczas niej wiele ważnych słów o tym, że warto szukać pomocy w smutku i nie ma nic złego w mówieniu o tym, że nam źle. Najbardziej zapadł mi w pamięć apel Halber, że nie można się zbytnio przejmować rzeczami, na które nie mamy wpływu (patrz: polityka międzynarodowa), wielkich problemów nie rozwiążemy, możemy za to pomóc naszemu najbliższemu otoczeniu. Z kolei Fiedorczuk-Cieślak powiedziała o tym, że jeśli przeczytamy w internecie coś, co wzbudza w nas dużo negatywnych emocji (na przykład o krzywdzie wyrządzonej dziecku), to nie warto na podstawie tych uczuć pblikować w sieci mowy nienawiści skierowanej do sprawcy frustrującego nas wydarzenia czy słów, ale przekształcić negatywne uczucia w zastrzyk motywacji do zmieniania świata wokół siebie na lepsze.
Ostatni dzień OFF Festivalu zaczęłam od koncertu Lor na Scenie Eksperymentalnej. Te nastolatki z Krakowa tworzą spokojne, ale naładowane emocjami folkowe kompozycje z pięknym wokalem. Mają w składzie wokalistkę, skrzypaczkę, klawiszowiec i… konferansjerkę, która pisze teksty, a na scenie pomiędzy piosenkami, opowiada o nich i „prowadzi koncert”. Pod koniec występu dziewczyny prawie płakały ze wzruszenia, a publiczność przepraszały, że nie mogą grać dłużej, bo zaraz inny zajmie im scenę i nie ma tak, że tylko one grają na tym festiwalu.
Dalszą część niedzieli umilał mi między innymi indie-popowy zespół Frankie Cosmos. Projekt Grety Kline, idealnie nadaje się do słuchania w ciepłe, letnie popołudnie: spokojna gitara i wokal Amerykanki brzmiały niezwykle odprężająco. Występ ulubieńców amerykańskich blogów muzycznych okazał się doskonałym odpoczynkiem przed rockowymi koncertami Preoccupations, Thee Oh Sees czy Swans.
Tegoroczna edycja OFF Festivalu okazała się być prawdopodobnie najlepszą w historii i zadośćuczyniła za poprzednią, mocno pechową, podczas której odwołano kilka najważniejszych koncertów. Niewątpliwie do sukcesu OFFa 2017 przyczyniły się też wspomniane kobiety. I chociaż minął dopiero tydzień, to już niecierpliwie czekam na to, jakie atrakcje katowicka impreza zafunduje uczestnikom w przyszłym roku, a w międzyczasie zapętlam kasetę Wilczych Jagód i zapoznaję się z twórczością Siksy.