Patriarchalny świat ukochał sobie narrację o muzach. Narrację o tyle problematyczną, że zarazem wynosi kobiety na piedestał, uznaje za szlachetniejszą formę bytu, jak i je uprzedmiotawia, spycha na margines historii.

Niewiele inspirujących kobiet w dziejach podzieliło los Kiki z Montparnasse’u, która fascynuje kolejne pokolenia w większym stopniu niż ci, którzy ją malowali, fotografowali, rzeźbili, jak Pablo Gargallo, Julian Mandel czy Maurycy Mędrzycki.

Muzy najczęściej pozostają anonimowe lub szybko zapomniane, mimo że przyczyniają się do największych sukcesów zadurzonych w nich artystów. Sukcesów, których nierzadko nie udaje się już powtórzyć; przemijają wraz z uczuciem.

Paul Simon był w latach 60. jednym z wielu muzyków grających do kotleta w angielskich pubach, kiedy poznał 18-letnią bileterkę Kathleen Chitty. Wybuchł płomienny romans, który zaowocował słynnymi balladami „Homeward Bound” i „Kathy’s Song”. Kochanka ozdobiła także okładkę debiutanckiej płyty Simona, ale wkrótce potem odeszła, nie mogąc znieść rosnącego w zawrotnym tempie zainteresowania fanów.

Szczęśliwsze zakończenie – przed ołtarzem – miał romans Chrisa de Burgha z Diane Davison, którą świat poznał jako „Lady in Red”. Małżeństwem zakończył się również związek Billy’ego Joela z topmodelką Christie Brinkley, czyli „Uptown Girl”.

Inna modelka, Pattie Boyd, zainspirowała aż trzy z najsłynniejszych love songów wszech czasów. Pierwszy mąż, George Harrison, poświęcił jej utwór „Something”. To nie wystarczyło, by zatrzymać Pattie przy sobie – porzuciła Harrisona dla jego przyjaciela, niejakiego Erika Claptona, który specjalnie dla niej napisał „Laylę” i „Wonderful Tonight”.

Podobne przykłady można by mnożyć pod każdą szerokością geograficzną. Jeden z najpopularniejszych afrykańskich hitów ostatnich lat, „Mad Over You” Runtowna, został zainspirowany afektem nigeryjskiego wokalisty do dziewczyny z Ghany.

Świat muzyki karmi się także historiami trójkątów, bynajmniej nie instrumentów. Włosko-niemiecka piękność Anita Pallenberg poróżniła swego czasu dwóch gitarzystów Rolling Stonesów, Briana Jonesa i Keitha Richardsa. Z kolei Clara Schumann, dziewiętnastowieczna kompozytorka i pianistka, przeszła do historii przede wszystkim jako „podwójna muza” – swojego męża Roberta Schumanna i jego protegowanego Johannesa Brahmsa.

Seksistowskie umniejszanie roli kobiety w procesie twórczym przy jednoczesnym przypisywaniu jej statusu muzy to przykry standard. Dopiero teraz, w roku 2017, Yoko Ono została oficjalnie uznana za współautorkę nieśmiertelnego „Imagine”, podpisywanego dotąd wyłącznie nazwiskiem Lennona.

Bywa też, że kobiety inspirują kobiety. Najpiękniejsze liryki miłosne Safony powstały pod wpływem uczuć poetki do kształconych przez nią dziewcząt. Mało kto zaś wie, że przerażająca Buka z książek o Muminkach – postrach wielu pokoleń dzieci na całym świecie – narodziła się jako personifikacja homofobii, a Topik i Topcia bohaterowie „W Dolinie Muminków”, stworki mieszkające w szufladzie, to zaklęte w sztuce osobowości pisarki Tove Jansson i jej długoletniej kochanki Tuulikki Pietili.

Naturalnie kobiety także czerpią natchnienie z heterozwiązków i romansów (jak mężczyźni – z relacji homoseksualnych), niemniej od czasów mitologii greckiej funkcjonuje w naszych głowach schemat, że to kobieta stanowi kanon ludzkiego piękna, pod wpływem którego mężczyzna osiąga wyżyny twórczości. Nieprzypadkowo wciąż nie doczekaliśmy się męskiego rodzaju rzeczownika „muza”.

I można się oczywiście spierać, czy to sprawiedliwe, ale konkluzja, że miłość jest kobietą, inspiracja jest kobietą, zdaje się mimo wszystko dość krzepiąca.

Fot. materiały prasowe