„Ptaki śpiewają w Kigali” to historia polskiej ornitolożki pracującej w latach 90. w Rwandzie. Gdy w kraju dochodzi do ludobójstwa, Polka ucieka z Kigali i ratuje młodą dziewczynę z plemienia Tutsi. Mimo że bezpieczne, kobiety nie są w stanie uwolnić się od brutalnej przeszłości. Z Joanną Kos-Krauze rozmawiamy o wciąż zataczającej koła historii, źródłach przemocy i o tym, dlaczego uchodźcy wcale nie muszą być mili i łatwi. Dyskutujemy też o patriarchalnym charakterze rodzimego kina i tym, dlaczego dziś w Rwandzie to właśnie kobiety sprawują ogromną część najważniejszych funkcji w państwie.
Aleksandra Nowak: Jak zdecydowali Państwo, że głównymi bohaterkami filmu „Ptaki śpiewają w Kigali” będą dwie kobiety, i czy wpłynęło to na konstrukcję fabuły?
Joanna Kos-Krauze: Punktem wyjścia do pracy nad filmem było opowiadanie Wojtka Albińskiego, które bardzo mnie i Krzysztofowi się spodobało. To była historia białego mężczyzny i młodej dziewczyny – Rwandyjki. Dość szybko zorientowaliśmy się jednak, że gdybyśmy wybrali właśnie takich bohaterów filmu, kontynuowalibyśmy niedobrą, postkolonialną narrację. Biały facet i uzależniona od niego emocjonalnie i ekonomicznie Afrykanka – to byłby banał, nie miało to sensu. Nie chcieliśmy stworzyć ckliwego love story. Decyzję o tym, że bohaterkami filmu będą kobiety, podjęliśmy właśnie tu, w tym miejscu, w którym teraz rozmawiamy (Hotel Monopol, Wrocław). W roku 2011 byłam członkiem jury na festiwalu Nowe Horyzonty. Razem z Krzysztofem obejrzeliśmy wtedy we Wrocławiu mnóstwo ciekawego kina. Zresztą Roman Gutek i proponowane przez niego filmy zawsze były dla nas punktem odniesienia. Wciąż myśleliśmy o tym projekcie i szukaliśmy dla niego jakiegoś klucza. Pamiętam, że właśnie we Wrocławiu Krzysztof powiedział mi, że to kobiety są najciekawszymi bohaterkami w kinie współczesnym. Dziś w polskich filmach ta tendencja też zaczyna być widoczna, ale przecież jeszcze 10 lat temu nie było wielu dobrych ról dla kobiet. Również wśród producentów, reżyserów czy ekspertów przeważali mężczyźni – to oni mieli wpływ na procesy decyzyjne. Robiono bardzo dużo kryminałów, kalek filmów gangsterskich. Teraz natomiast zaczęto nas karmić kinem patriotycznym.
Aleksandra Nowak: I znów patriarchalnym.
Joanna Kos-Krauze: Tak, a przecież wcale nie musi tak być! Można przecież zrobić świetny film patriotyczny o kobietach – np. wdowach, które zostały we Lwowie i pilnują pomarłych na Cmentarzu Orląt Lwowskich. To też mogłaby być wstrząsająca historia. W przeciwieństwie do kina polskiego, współczesne kino światowe faworyzuje bohaterki. Niezależnie od tego, czy spojrzymy na filmy Almodóvara, Hanekego czy von Triera – ich bohaterkami przeważnie są kobiety. Bardzo nam tego na rodzimym gruncie brakowało. Uznaliśmy też, że cała tkanka uczuciowa naszego obrazu będzie ciekawsza, gdy bohaterkami będą właśnie dwie kobiety; że kiedy między głównymi postaciami nie będzie występować napięcie o charakterze erotycznym, ciężar opowieści przesunie się w inne, ciekawsze obszary. Myślę, że kobiety tak pasują do tej historii, bo Rwanda jest fenomenem w skali światowej, a w zasadzie cywilizacyjnej – to kraj, w którym obecnie to właśnie one sprawują ogromną część najważniejszych funkcji. Po ludobójstwie Paul Kagame (obecny prezydent), zdecydował, że jeśli ten kraj – w którym obok siebie mają żyć mordercy i rodziny ofiar – ma przetrwać, odbudować mogą go tylko kobiety. Szczególnie że struktura etniczna państwa szybko znów stała się taka jak przed ludobójstwem – na miejsce miliona wymordowanych osób z plemienia Tutsi trzy miesiące później przybyli potomkowie uchodźców, którzy uciekali z Rwandy po 1959 roku, też Tutsi. Kraj wciąż był więc mocno podzielony, nienawiść w każdej chwili mogłaby wybuchnąć na nowo. Kagame w pewnym sensie oddał więc losy kraju w żeńskie ręce. To była trafna decyzja, bo kobiety chcą w zasadzie zawsze trzech rzeczy – żeby nie było wojny i żeby był dostęp do edukacji oraz opieki zdrowotnej. Dziś w Rwandzie kobiety stanowią większość w parlamencie i zarządzają najtrudniejszymi departamentami – np. ministerstwem spraw zagranicznych czy departamentem resocjalizacji. To równouprawnienie, o które my walczymy w Polsce, tam jest po prostu faktem. Kobiety sprawują ważne funkcje na różnych szczeblach administracji, także na poziomie gminnym. Na przykładzie Rwandy widać, że kobiety są o wiele mniej korupcjogenne. Byłam w Afryce wielokrotnie, mieszkałam w różnych miejscach i muszę przyznać, że Rwanda jest absolutnym ewenementem na kontynencie właśnie pod tym kątem – korupcja właściwie tam nie istnieje. Aby wyprodukować film, musiałam założyć firmę na miejscu i odwiedzić różne instytucje. I proszę mi wierzyć, tam nie ma możliwości, aby pani w urzędzie zasugerowała, że potrzebna będzie łapówka. W Rwandzie za korupcję idzie się na 25 lat do więzienia. Możliwe, że gdzieś na najwyższym szczeblu, w przypadku handlarzy bronią czy diamentami z Kongo, ta korupcja się pojawia, ale w codziennym życiu w ogóle jej nie ma. Zresztą Rwanda jest krajem, z którego w zasadzie wyeliminowano przestępczość. Jest nie do pomyślenia, żeby ktoś mógł tam pani ukraść torebkę czy komputer. To kraj wciąż pełen wewnętrznego napięcia. Sytuacja, która miała miejsce w latach 90., w zasadzie mogłaby się w każdej chwili powtórzyć, dlatego ludzi trzyma się tam żelazną ręką. Rwanda jest państwem policyjnym.
Aleksandra Nowak: Czy myśli Pani, że kobiety radzą sobie w sytuacjach kryzysowych inaczej niż mężczyźni?
Joanna Kos-Krauze: Kobiety i dzieci zawsze są ofiarami wszelkich partii politycznych, konfliktów zbrojnych i testosteronu. Nie wierzę jednak, że można dzielić typ zachowania na kobiecy i męski albo że agresja jest tylko domeną mężczyzn. Lady Makbet w każdej sytuacji walczyła brutalnie o swoje. A w Rwandzie jedną z architektek zagłady była kobieta – żona znanego polityka. Tworzyła akty prawne i struktury militarne, rządziła twardą ręką. Była motorem ludobójstwa. Nie wierzę w coś takiego, jak myślenie kobiece czy kino kobiece. Filmy robione przez kobiety mogą być zarówno głupie, jak i mądre. Mogą emanować empatią, jak i być faszystowskie. A nawet mogą być jednocześnie wspaniałe jako kino i faszystowskie, jak np. obrazy Leni Riefenstahl.
Aleksandra Nowak: Kiedy przyjechała Pani po raz pierwszy do Rwandy od ludobójstwa minęły prawie dwie dekady. Na ile te wydarzenia były wciąż mocno obecne w życiu społecznym? W jakim stopniu ludzie je przepracowali?
Joanna Kos-Krauze: A jak jest u nas z Jedwabnem? Ile lat minęło? Nadal nie umiemy i nie chcemy rozmawiać o rzeczywistym udziale Polaków w tej sprawie. Chcemy widzieć tylko swoją heroiczną stronę. W Rwandzie od ludobójstwa minęły dopiero dwadzieścia trzy lata. W tym samym czasie doszło do ludobójstwa na Bałkanach i czy tę sprawę ktoś już przepracował? To jest praca dla całych pokoleń. W Rwandzie nie ma osoby, która nie byłaby naznaczona ludobójstwem – jeśli nie jest osobą, która przeżyła czy krewną kogoś, kto zginął, to jest albo mordercą, albo dzieckiem czy bliskim mordercy, a to przecież też rzutuje na życie.
Aleksandra Nowak: Niestety, gdy mówimy o Bałkanach, Jedwabnem, Rwandzie, trudno nie dojść do konkluzji, że mimo całego niewyobrażalnego bólu, który niesie za sobą ludobójstwo, te sytuacje powtarzają się nieustannie – pod różnymi szerokościami geograficznymi, w różnym czasie… Czy myśli Pani, że istnieje jakikolwiek uniwersalny sposób, w jaki społeczeństwa powinny radzić sobie po ludobójstwie? Sposób, w jaki powinna zareagować władza, różnorodne organizacje? Czy to w ogóle możliwe, by wciąż pamiętać, ale zyskać też ukojenie?
Joanna Kos-Krauze: Uważam, że niestety nie ma takiego modelu. A historia niczego nas nie uczy. To samo dzieje się teraz w Sudanie Południowym i będzie się działo, nie ma przed tym ucieczki. „Ptaki śpiewają w Kigali” to film o ciemnej stronie każdego z nas – również mojej czy pani. Zakorzenione w nas zło to wielka tajemnica natury człowieka. Ludobójstwo jest nie tylko zabójstwem i aktem przemocy na drugim człowieku – jest też aktem autodestrukcji. Tu pojawia się zawsze pytanie, kto bardziej potrzebuje Boga, wiary, przebaczenia, jakiegoś oczyszczenia – ofiara czy zabójca. Wszyscy nosimy w sobie jądro ciemności. Nie mam najlepszego zdania o człowieku ani nawet o sobie samej – przecież wszyscy jesteśmy świadomi wielu ułomności naszego charakteru. Jest wiele rzeczy, których w sobie nie lubię, w trakcie życia staram się je przepracować, ale nieraz są one silniejsze ode mnie. Wierzę, że poza pamięcią na poziomie stricte biologicznym, komórkowym, fizycznym, istnieje też pamięć genetyczna i emocjonalna. Kiedy zbrodnia zdarza się w rodzinie, naznacza to kolejne pokolenia. Tak jest w przypadku ludobójstwa.
Aleksandra Nowak: Kolejne badania potwierdzają, że jesteśmy w stanie dziedziczyć po rodzicach, dziadkach czy dalszych przodkach także traumy.
Joanna Kos-Krauze: Z pewnością. Po rodzicach nie dziedziczymy tylko gęstości kości, koloru włosów czy skóry. Dziedziczymy też ich lęki, niezałatwione sprawy, uszkodzenia. To bolesne, ale też fascynujące.
Aleksandra Nowak: Czy jadąc do Rwandy, obawiała się Pani zetknięcia z cierpieniem tych ludzi?
Joanna Kos-Krauze: W ogóle nie myślałam w tych kategoriach. Z Krzysztofem zawsze interesowaliśmy się światem, dużo podróżowaliśmy – także do miejsc, w których sytuacja nie była przyjemna. Poza tym, czym jest moje cierpienie w porównaniu z cierpieniem tych osób? Jakimś egzaltowanym uczuciem. Myślę, że takie podejście byłoby bardzo egoistyczne, a dla twórcy dodatkowo hamujące jego działania.
Aleksandra Nowak: Oglądając „Ptaki śpiewają w Kigali”, widzimy też sytuację uchodźcy pokazaną od środka, oczami Claudine, granej przez Rwandyjkę – Eliane Umuhire. Sytuację osoby, która nie jest przecież uchodźcą z wyboru, musi mierzyć się z rzeczywistością w obcym kraju, w którym wcale nie chciała być.
Joanna Kos-Krauze: Żaden uchodźca nie jest uchodźcą z wyboru. Myślę, że sam zakres semantyczny słowa to sugeruje. Uchodźca jest zmuszony do opuszczenia swojego kraju przez okoliczności od niego niezależne. Uważam, że uchodźca ma prawo wcale nie być miły, łatwy i sympatyczny, nawet jeśli dla nas może być to czasami trudne czy irytujące. To przeważnie ludzie straumatyzowani, którzy spędzili lata w strefie konfliktu, uciekli przed wojną. Nie da się później zachowywać przyjemnie. Proszę mi wierzyć, spędziłam sporo czasu w obozach dla uchodźców w Tanzanii czy Kongu – ci ludzie naprawdę woleliby wrócić do siebie, wcale nie marzą o tym, by być obywatelami trzeciej kategorii w dalekim kraju.
Aleksandra Nowak: Czy kręcąc „Ptaki śpiewają w Kigali”, chciała Pani umieścić w filmie aluzje do obecnej sytuacji społeczno-politycznej na świecie?
Joanna Kos-Krauze: Nie chciałam zawierać żadnych aluzji, ale życie nas zaskoczyło i wyprzedziło. Pierwsza wersja scenariusza powstała 11 lat temu. Wtedy nie było jeszcze mowy o kryzysie uchodźczym. Może mieliśmy z Krzysztofem jakieś przeczucie. Obydwoje bardzo ceniliśmy Kapuścińskiego, a on zapowiadał, że XXI wiek będzie wiekiem „Innego”, więc spodziewaliśmy się, że ruchy migracyjne mogą się nasilić, ale nie wymyślilibyśmy lata temu, że dojdzie do takiej sytuacji, jaka ma miejsce dzisiaj.
Aleksandra Nowak: Natomiast w momencie, gdy film się ukazał, wpisał się idealnie w kontekst społeczny.
Joanna Kos-Krauze: Niestety tak. To też jest absurdalne i na swój sposób zabawne, bo kilka lat temu wydawało nam się katastrofą, że nie możemy zebrać funduszy na ten film. W międzyczasie zrobiliśmy „Papuszę”, pozmieniali się producenci filmu, a na końcu musiałam ten projekt w ogóle odkupić, żeby móc go zrealizować na własnych zasadach. Okazało się, że tak miało być – film pojawił się w najwłaściwszym czasie.
Aleksandra Nowak: O ludobójstwie w Rwandzie powstało wiele filmów – choćby znany „Hotel Rwanda”, nakręcono je w stylu bardzo dosłownym, brutalnym. Państwo natomiast wybrali zupełnie inną poetykę. Skąd ta decyzja?
Joanna Kos-Krauze: Przyjęliśmy podobne założenie, co Theodor Adorno, który pytał, czy po Holokauście da się jeszcze pisać wiersze, czy sztuka jest jeszcze możliwa. Jeśli dotykamy tematu ludobójstwa, jesteśmy zobowiązani zadawać pewne pytania, szukać źródeł przemocy. A ta zaczyna się przecież od słowa. Dla nas było to szczególnie ważne, bo pochodzimy przecież z kraju, na którego terenie dokonał się Holokaust. Ludobójstwo jest wpisane w naszą historię. Poszliśmy tym tropem, co Claude Lanzmann czy Michael Haneke, którzy doszli do wniosku, że do opisania zagłady, trzeba znaleźć odpowiedni filmowy język. Co bardzo istotne, byliśmy również zgodni, że pokazanie rekonstrukcji ludobójstwa na ekranie jest etycznym nadużyciem. Ja bym się na to nie poważyła, Krzysztof również. Jak twierdził Lanzmann, są miejsca, w których nikt z nas nie był, i sytuacje, których nikt nie przeżył, dlatego też nikt przy zdrowych zmysłach i resztkach przyzwoitości nie powinien decydować się rekonstruować ich na ekranie. Takim miejscem jest komora gazowa.
Aleksandra Nowak: A dlaczego zdecydowaliście się Państwo, by główna bohaterka Anna zajmowała się właśnie ptakami?
Joanna Kos-Krauze: A jak pani myśli?
Aleksandra Nowak: Myślę, że miało to na celu skontrastowanie natury z całą jej dzikością i cywilizacji, która tylko pozornie się od tej dzikości uwolniła.
Joanna Kos-Krauze: Nie nazwałabym tego kontrastem. Myślę, że my po prostu jesteśmy częścią tej natury – tego cyklu, który nagle wydaje się nam okrutny. Jesteśmy tylko kolejnym ogniwem łańcucha pokarmowego. Wszędzie na świecie w latach 90. odnotowano spadek populacji sępów i akurat w Rwandzie ta populacja odbudowała się po ludobójstwie. Jak opisywał Philip Gourevitch, który przyjechał do Kigali niedługo po tym strasznym zdarzeniu, w kraju zapanowała cisza. Dosłownie. Bo gdy sępy rozprawiły się już z ludzkimi zwłokami, zabrały się za ptaki śpiewające. Ale dzisiaj to ptactwo się już odbudowało i ptaki znów śpiewają w Kigali. Taki właśnie jest cykl życia.
Fot. materiały prasowe