Fot. materiały prasowe Streetwaves

Rozmawiam z Katką Blajchert w jej warszawskim salonie, Ciach Fryzjer. Ja siedzę pod pelerynką w kwiatki, której używały kiedyś jej babcia i mama. Ona opowiada o rodzinie, poszukiwaniu własnej drogi oraz zdrowiu włosów.

Dorota Groyecka: Jesteś czwartym pokoleniem fryzjerów.

Katka Blajchert: Za pięć lat będę świętowała stulecie tradycji rodzinnej – pradziadek dostał dyplom fryzjera i perukarza w 1922 roku. Miał swój zakład w Białymstoku i podobno jako jedyny w mieście strzygł Żydów. Przychodzili do niego, ponieważ był niezwykle sterylny, sprowadzał ze Stanów maszynki jednorazowe. W trakcie wojny z tego samego powodu przychodzili do niego Niemcy. Jego syn po wojnie postanowił wyjechać do Gdańska. Zakładam, że miał podobne podejście do mnie – nie chciał być tym, kim ojciec, marzył o tym, żeby zostać marynarzem. Ale okazało się, że miał słabe zdrowie. W kapitanacie zapytano go, co potrafi robić, i tak dostał w Nowym Porcie własny zakład. Był stricte męskim fryzjerem, więc moja mama jeszcze w szkole pomagała mu z żeńskimi klientkami. Później wspólnie z babcią – emerytowaną pielęgniarką  otworzyły nowy zakład tuż obok. Babcia była wiecznie uśmiechniętą, szaloną kobietą. Znała się ze wszystkimi w okolicy. Ponieważ była to dzielnica portowa, przychodziło wiele przyjezdnych osób, również z zagranicy. W imieniny babci – Wandy, zawsze było ciasto. Z przydomowego ogródka mama przynosiła kwiaty, a nad konsolką wisiały pocztówki, które wysyłałam z podróży.

Próbuję swoimi działaniami to miejsce w pewien sposób odtworzyć. Napisz proszę, że pocztówki do Ciacha będą bardzo mile widziane. Ja już nie wyjeżdżam tyle, co kiedyś, a te kartki mogłyby być  symbolem małej podróży. Bo tak naprawdę podróż jest tutaj, w spotykaniu z ludźmi.

 

Jak wspominasz dorastanie w salonie?

Uwielbiałam przeglądać katalogi salonu Laurent. To był wtedy autorytet w dziedzinie fryzjerstwa w Polsce. Byłam pewna, że są przesyłane z Francji, i dopiero kiedy przeprowadziłam się do Warszawy, dowiedziałam się, że to tutejszy salon. Przechowuję dwa archiwalne wydania, które po wywietrzeniu znajdą się w Ciachu.

Kiedy w salonie nie było uczennic, mama prosiła mnie, żebym podcięła jej włosy. Albo pomagałam przy strzyżeniu maszynką panów, którzy przychodzili po kilku piwkach i mieli dużo dystansu do siebie. To było moje pierwsze doświadczenie z cięciem, miałam pewnie z 11 lat. Potem coraz częściej asystowałam mamie – najpierw ona mnie instruowała, a potem to ja ją pouczałam, jak ma mnie obcinać. Chciałam mieć krótką fryzurę jak Twiggy – z grzywką na boczek, ale moje włosy się do tego nie nadawały. Skończyłam z włosami na trzy milimetry. Potem całe liceum takie nosiłam.

 

Jak się czułaś z taką fryzurą? I co myślisz o obecnej modzie na golenie głowy?

Właśnie niedawno przyszła do mnie jedna stała klientka i powiedziała, że chce zgolić włosy. Nastąpiła zmiana w jej życiu, dlatego postanowiła zrobić coś radykalnego. Gdybym widziała, że jest tego pewna, nie odmówiłabym. Ale czułam, że się waha, więc wspólnie szukałyśmy  rozwiązania, które da jej to samo uczucie. I zrobiłyśmy coś zupełnie odwrotnego – bardzo krótką grzywkę, a resztę włosów będziemy zapuszczać.

Ja w wieku 15 lat byłam chłopczycą. Ten gest ścinania był bardzo naturalny i spójny. W szkole mówili mi, że wyglądam jak dziecko po chemioterapii. Ale mnie mało obchodziło, co pomyślą inni, nie zależało mi na byciu adorowaną.

3 ciach fryzjer 

Przyszedł czas buntu?

Pamiętam, że nastoletnie uczennice mamy tapirowały sobie grzywki, do paznokci przyklejały tipsy, słuchały Dr. Albana. Traktowały mnie jak siostrę, a ja byłam nimi zaciekawiona. Ale nie chciałam być jak one. Nie wyobrażałam sobie, że pójdę do zawodówki albo na inne kursy fryzjerstwa. Nie było wtedy szacunku do tego zawodu.

W połowie liceum chciałam odciąć się od rodzinnego domu i znaleźć własną ścieżkę. Przeprowadziłam się do Warszawy. Wydawało mi się, że robię wszystko, żeby nie stać się fryzjerką. Ale działo się inaczej. Miałam krótki epizod w profesjonalnym salonie –  kiepskie doświadczenie. Dużo już potrafiłam, ale przez to, że nie miałam papierów, byłam traktowa jak pomoc. Wiedziałam, że mam kompetencje, żeby uprawiać ten zawód. Robiłam eksperymenty na znajomych – bardzo się wczuwałam, strzyżenie potrafiło trwać półtorej godziny i zamienić się w spotkanie towarzyskie.

Potem, podczas studiów na ASP w Gdańsku, nie mogłam znaleźć żadnej innej pracy, bo w większości potrzebny był stały grafik. Zaczęłam brać pieniądze za swoje fryzjerskie usługi i od razu wymyśliłam pseudonim – nazwałam się „Ciach”. Nie chciałam, żeby Katarzyna Blajchert była już zawszę tą, która tnie włosy. Cały czas wydawało mi się, że fryzjerstwo może być hobby lub pracą dorywczą, natomiast moją ambicją było zajmowanie się sztuką. Wychodziłam z lustrem na miasto i tam cięłam. Nie chciałam utożsamiać się z miejscem, salonem. Ale chyba stało się inaczej – dziś wiele osób mówi o mnie „Ciach”.

 

Ale udało ci się połączyć działalność fryzjerską ze sztuką. Swój dyplom poświęciłaś właśnie „Ciachowi”. Praca z pieczątką Ciach Fryzjer została wybrana do finału prestiżowego konkursu Artystyczna Podróż Hestii.

Przygotowałam trzy elementy: pokaz slajdów, który opowiadał o tradycji rodzinnej, obiekt – krzesło z pracowni, na którym położyłam przybory potrzebne do cięcia oraz prezentację wyjaśniającą, jak się ze mną skontaktować. Pierwotnie miałam pomysł, żeby zaprosić wszystkich profesorów z Gdańska do salonu w Warszawie, ale nie udałoby się ich wszystkich pomieścić i nie chciałam ich męczyć podróżą. Więc z pomocą map Google'a przemieszaliśmy się ludzikiem z dworca w stronę palmy – w międzyczasie opowiadałam o architekturze, m.in. o Rotundzie, której już nie ma. Kiedy podeszliśmy pod budynek przy ulicy Jasnej, weszłam na fanpage na Facebooku i portal Booksy, przez który można umówić się na wizytę.

Chciałam w ten sposób pokazać, co robiłam, kiedy mnie nie było na zajęciach.

 

Jak teraz się czujesz, kiedy ktoś mówi o tobie „fryzjerka”?

Chyba się z tym oswoiłam. To w końcu najprostsze określenie. Choć nie czuję się do końca fryzjerką, a inni „fachowcy” nie uważają mnie za konkurencję. Formalnie jestem artystką, magistrem sztuki. Więc wychodzi na to, że ludzie określają mnie poprzez to, co robię, a nie kim jestem. Mam wrażenie pewnej dwoistości. Kolega powiedział o mnie ostatnio, że jestem „fryzjerką artystką”. Prawda jest pewnie gdzieś pośrodku.

Wróćmy do punktu zero, czyli do „normalizmu”. To, że kobieta nie robi sobie makijażu czy nie farbuje włosów, nie oznacza, że o siebie nie dba, tylko że siebie akceptuje. Fajnie, gdyby to nie był tylko trend, bo jak wiemy one przemijają. A nie chciałabym, żeby przeminęła natura. Jeszcze nie jesteśmy cyborgami. 

Masz bardzo zdrowe podejście do włosów.

Mama zawsze po obcięciu nawijała mi włosy na wałki i wsadzała pod suszarkę. Wychodziłam od niej wyglądając jak czterdziestolatka. I chyba stąd mój wstręt do lakierów. Nie robię też trwałej, staram się unikać zapachów, kojarzących się z typowym salonem fryzjerskim.

Ale u babci i mamy były też zioła. Od najmłodszych lat włosy myto mi jajkami i byłam kąpana w liściach orzecha włoskiego oraz kwiatach czarnego bzu. Przez to zawsze miałam ciemniejszą skórę niż reszta dzieci na podwórku. Mama ma zawsze pod ręką żyworódkę, taki europejski aloes, dobry na wszystko. Ale to, że sama stosuję naturalne produkty, nie wynika tylko z tradycji, ale i wiary, że naprawdę dzięki nim możemy pięknie wyglądać.

1 ciach fryzjer 

Unikasz chemii?

Chemia jest wszędzie. Nie dajmy się oszukać, nawet w tak zwanych farbach ekologicznych muszą być czynniki, które wpływają na włosy i są bardziej lub mnie zapachowe. Farbowanie nie jest naturalne, to ingerencja. Dlatego szukam zamienników – polecam osobom, które chcą mieć jasne włosy płukanki z rumianku.

Ostatnio z mamą spotkałyśmy na dzielnicy 70-letnią panią – trwała, włosy rozjaśnione. Zazwyczaj u kobiet w tym wieku włosy są w złej kondycji, farbowanie na jasno robi z nich watę. A jej były gęste i świecące. Mówi: „pani Ewo, płuczę włosy siemieniem lnianym”. Chyba nie ma lepszej rekomendacji. Trzeba słuchać starszych pań, które kiedyś używały nafty, rzepy... Ale kiedy mama czesała mnie do dyplomu – chciałam mieć wyjątkowo fryzurę okolicznościową – na hasło, że usztywnimy włosy „na piwo”, powiedziałam, że to już za wiele.

 

Sporo dziewczyn ma problem z wypadaniem włosów.

Tak, a to głównie przez stres i problemy hormonalne. Na kondycję włosów wpływają dziś przede wszystkim choroby cywilizacyjne – łuszczyca, atopowe zapalenie skóry... A z tym nie mogę nic zrobić, nie jestem lekarzem. Mogę polecić małe kroki ku poprawie – picie siemienia, czesanie szczotką z naturalnego włosia, płukanie sokiem z czarnej rzepy. 

Żyjemy w dobie morza informacji, trudno znaleźć w nim uniwersalną radę. Do tego ciężko konkurować z Beyoncé – nie wiem, czy ludzie wiedzą, że ona nosi peruki. Nie trzeba wydawać majątku na kosmetyki. Przeważnie proszę odwiedzające mnie osoby, żeby zaczęły od obserwacji siebie i małych gestów. Kręcone włosy potrzebują delikatnego nawilżenia. Pamiętam, że w podstawówce wszystkie koleżanki z kręconymi włosami miały na głowie puch, bo mamy rozczesywały im włosy. To jakaś nadgorliwość. Wystarczy odjęcie pewnych nawyków i poszukanie zastępczego rozwiązania – np. w tym przypadku lepiej rozczesywać włosy przed myciem, a potem zostawiać do wyschnięcia. Lepiej zawijać włosy w turban niż pocierać ręcznikiem.

Jeśli ktoś ma proste, cienkie włosy, jak ja, to może się okazać, że szczotkowanie przed myciem i dobry szampon wystarczą. Nie używam żadnej odżywki, ani taniej, ani drogiej, bo po nich przez chwilę moje włosy błyszczą, a potem szybko stają się matowe. Kiedy poświęcam im za dużo uwagi, wyglądają gorzej.

 

Popełniasz jakieś grzechy na swoich włosach?

Tak. Czasem kładę się spać z mokrymi – wtedy się filcują i nabierają objętości. Czasem je suszę albo używam prostownicy nastawionej na 200 stopni – nie powinno się tego robić! Ale moje włosy są obojętne na te praktyki, popsikam je wodą różaną i znów są takie same.

 

Dlaczego strzyżesz na sucho?

Daje mi to możliwość obserwowania, jak włosy same się układają. Mycie powoduje, że tracą swój kształt. Wolę nawet jak włosy są już trochę przechodzone niż świeżo umyte – wtedy są zbyt miękkie, podporządkowane. Wolę, jak włosy mają swój charakter.

 

A odmawiasz czasem zrobienia czegoś?

Nie używam czarnej farby – to nienaturalne, nie ma takiego koloru włosów w naturze. Nawet u Azjatów, oglądane pod słońce włosy, robią się lekko rude. Dla mnie ważne, żeby we włosach była przestrzeń, a kolor czarny spłaszcza. Nie ma żadnych cieni, światła. Ludzie wyglądają w czarnym po prostu źle.

 

A co z rozjaśnianiem?

Rozjaśniam, bo ciężko być fryzjerem, który tego nie robi, ale odradzam farbowania komuś, kto ma bardzo przesuszone włosy – nie chcę ryzykować, że wyjdzie ode mnie bez włosów.

Częste farbowanie jest narzucaniem sobie niesamowicie męczącej dyscypliny. To odwrotność dbania o siebie. Raczej kara. Już po dwóch tygodniach musisz bez przerwy myśleć o tym, że powinnaś zafarbować włosy. Kobiety – bo to jednak głównie one – robią sobie w pewnym sensie krzywdę, nie akceptując swojej naturalnej kolorystyki.

Bardzo dużo rzeczy działa u mnie intuicyjnie – trendy są gdzieś obecne, ale nie śledzę ich zbytnio. Teraz akurat przyszedł moment, w którym moje wyczucie estetyczne – bycie naturalnym, zbiegło się z tym co modne.

2 ciach fryzjer 

Czy to nie dotyczy tylko kobiet w dużych miastach, świadomych trendu body positive?

Nie sądzę. Przykładem może być moja mama, która przez wiele lat obcinała się krótko i farbowała  na rudo. Do tego robiła sobie trwałą. Niedawno dała się namówić do powrotu do swoich naturalnych włosów. Nigdy nie pomyślałabym, że będzie tak ładnie „szarzejąca”. Robię jej tylko kilka jaśniejszych pasemek wokół twarzy. Nosi coś w stylu boba, okazało się, że ma kręcone włosy. Ma w sobie teraz naturalną atrakcyjność, której nieraz brakuje kobietom, próbującym zamanifestować to, że są kobietami.

Wróćmy do punktu zero, czyli do „normalizmu”. To, że kobieta nie robi sobie makijażu czy nie farbuje włosów, nie oznacza, że o siebie nie dba, tylko że siebie akceptuje. Fajnie, gdyby to nie był tylko trend, bo jak wiemy one przemijają. A nie chciałabym, żeby przeminęła natura. Jeszcze nie jesteśmy cyborgami.

Zdjęcia publikujemy dzięki uprzejmości Katki Blajchert