Bliźniaczki Diaz konsekwentnie nie poddają się dyktatowi epoki singli. Słuchany na wyrywki „Ash” nie robi takiego wrażenia, jak odbierany całościowo, jako swoisty strumień świadomości. Dajcie tej płycie czas.

Na bardzo osobistym i nad wyraz dojrzałym debiucie sprzed dwóch lat córki „Angi” Diaza z Buena Vista Social Club zanurzały się w przeszłość, oddając hołd przodkom, śpiewając o stracie i tęsknocie. Na drugiej płycie pozostajemy w tym samym uniwersum muzycznym, ale liryka przenosi nas już do teraźniejszości, a Lisa-Kaindé i Naomi przeszczepiają prywatne doświadczenia na grunt polityczny.

W czasie między krążkami siostry z niejednego pieca chleb jadły i niejedną lemoniadę piły. Współpraca z Beyoncé odcisnęła w ich twórczości wyraźne piętno ideologiczne – „Ash” wpisuje się w ten sam nurt emancypacyjny, co właśnie „Lemonade”, „A Seat at the Table” Solange czy „Freetown Sound” Blood Orange’a.

Już grafika na okładce sugeruje, że bliźniaczki tworzą na nowej płycie jeszcze silniejszy monolit niż uprzednio – i to rzeczywiście słychać. Tylko z wywiadów możemy się dowiedzieć, która z dziewczyn ma ciągoty w kierunku starego jazzu i soulu, a która preferuje współczesną elektronikę i zaangażowany hip-hopu spod znaku Kendricka Lamara – na albumie ich inspiracje wzajemnie się przenikają i w efekcie odbieramy Ibeyi jako jeden mocny głos, przejmująco wyśpiewujący pieśni po angielsku, francusku, hiszpańsku i w zachodnioafrykańskim dialekcie joruba.

1 ibeyi

Mariaż tradycyjnych brzmień etno i nowoczesnych patentów znów przebiega bez zgrzytu. Wychowane w Paryżu wokalistki, dziś raptem 22-letnie, ponownie bezbłędnie odnajdują się w roli łączniczek ze światem swoich praprzodków, ze sztuką afrokubańską, ale sięgają też po nowe rozwiązania, bardzo rozległe, samplując zarówno bułgarski chór, jak i audiobook z prorównościową poezją Claudii Rankine czy słynne antyseksistowskie przemówienie Michelle Obamy z New Hampshire.

Stąd też „Ash” jest jeszcze bardziej eklektyczny od debiutu – na przykład w singlowym „Deathless”, opowiadającym o zatrzymaniu nastoletniej Lisy przez policję na bazie wyłącznie sprofilowania rasowego, pojawiają się zarówno bębny batá, jak i chór gospel, ścieżka saksofonowa od samego Kamasiego Washingtona oraz... auto-tune. Co jednakże wcale nie przeszkadza utworowi tworzyć spójnej, frapującej struktury – choć niewątpliwie urzekającej bardziej bez wyrywania z kontekstu płyty.

Podobnie rzecz się ma z pozostałymi utworami  – czy to rytmiczny hiszpański reggaeton z gościnnym udziałem Mali Rodriguez, czy melancholijna elegia „Transmission/Michaelion” z Meshell Ndegeocello na basie i wyimkami z pamiętników Fridy Kahlo – osobno może nie porywają, ale razem wydatnie pracują na feministyczno-wyzwoleńczy charakter dzieła.

Test drugiej płyty zdany – jeśli nie celująco, bo z oczywistych względów i zaskoczenia już mniejsze, i surowość nie ta, to z pewnością pomyślnie. 

Fot. materiały prasowe