Inspiracji do scenariusza „Na mlecznej drodze”  dostarczyły panu podobno trzy, niezwiązane ze sobą, historie. Czy mógłby pan powiedzieć o nich coś więcej?

Dwie z nich są ponoć prawdziwe, choć brzmią nieprawdopodobnie. Pierwszej z nich wysłuchałem w Moskwie, zdarzyła się podczas radzieckiej interwencji w Afganistanie. Pewien mężczyzna codziennie zabierał z wioski świeże mleko do koszarów. Po drodze poił nim węża, który nigdy go nie zaatakował, co jest sprzeczne z naturą tych zwierząt. Druga opowieść dotyczyła wojny w Chorwacji w 1990 roku. Piękna kobieta mieszkająca w granicach serbskiego terytorium wyjechała na studia do Rzymu. Po śmierci ojca wróciła do ojczyzny na chwilę przed wybuchem zbrojnego konfliktu i została zmuszona do pracy szpiegowskiej. Z tej drugiej historii urodził się wątek bezimiennej postaci granej w filmie przez Monikę Bellucci. Trzecia natomiast opowiadała historię człowieka, który uratował się w trakcie wojny, osłaniając się owcami. Ostatnia historia jest raczej legendą, ale posiadała zarówno baśniowy, jak i makabryczny wymiar. A w takim kluczu chciałem ułożyć całość.

 

A co z wyreżyserowanym przez pana krótkim metrażem „Our Life” z filmu nowelowego „Gods with Words” (2014)?

Wykorzystałem w „Na mlecznej drodze” tylko fragment historii Mnicha z noweli „Our Life” będącej wariacją na temat mitu Syzyfa. W tamtej krótkiej fabule bohater wchodzi na szczyt góry i zrzuca kamienie. W moim najnowszym filmie uległo to zmianie – kamienie, które przykrywają pole minowe, tworzą rodzaj grobowca na cześć utraconej kobiety. Wiedziałem zatem jak będzie wyglądać zakończenie, ale musiałem dobudować cały pierwszy i drugi akt opowieści. Ten proces przewijania narracji był niezwykle trudny, nigdy nie poświęciłem pisaniu tyle czasu jak w przypadku scenariusza „Na mlecznej drodze”. Zakończenie przywołuje zresztą na myśl „The Wild Palm” Williama Faulknera – przez nieświadomy błąd mężczyzny umiera jego ukochana. On chce popełnić samobójstwo po tej tragedii, ale nagle zdaje sobie sprawę, że jeśli się zabije, to zabije również pamięć o tej kobiecie. Tym samym uśmierci ją podwójnie. Jeśli bohatera nie będzie już na tym świecie, kto będzie czcił jego ukochaną?

 

Bezimienna postać panny młodej granej przez Monikę Bellucci stale płacze w „Na mlecznej drodze” przy projekcji „Lecą żurawie” (1957) w reżyserii Michaiła Kałatozowa. Oba filmy łączy zresztą nie tylko tło wojenne, ale motyw utraconej miłości.

To w moim przekonaniu najlepszy wojenny film, jaki kiedykolwiek powstał. Żałuję, że tak rzadko pojawia się na listach najlepszych filmów wszech czasów. „Lecą żurawie”, do którego często wracam, jest wzruszającą i tragiczną historią o rozdzielonej przez wojnę miłości. Temat, który stanowi również serce „Na mlecznej drodze”. Warto jednak zauważyć, że w moim filmie mamy także do czynienia z uczuciowym trójkątem. Z tej perspektywy lubię myśleć o tym jako własnej wariacji „Jules i Jim” (1962) François Truffaut, w której mamy jednak dwie kobiety i mężczyznę.

 1 Na mlecznej drodze emir kusturica

Kiedy oglądam Monikę Bellucci na ekranie, czuję się zawsze jak podglądający ją nastoletni bohater „Maleny” (2000) Giuseppe Tornatore. Czas w jej przypadku zatrzymał się w miejscu!

Monica jest ikoną popkultury. Trudno, żeby ktoś nie kojarzył jak ona wygląda czy kim jest. Nie bez przyczyny określa się ją mianem jednej z najpiękniejszych kobiet świata. Wydaje mi się, że Monica jest ostatnią z wielkich gwiazd ekranu. Bellucci jest diwą, prawdziwą spadkobierczynią splendoru Sophii Loren czy Giny Lollobrigidy. Od zawsze byłem zauroczony tymi wielkimi postaciami kobiecymi włoskiego kina, szczególnie w jego złotej dekadzie. Nie od dziś wiadomo, że kocham włoskie kino, Fellini – obok Tarkowskiego – jest moim mistrzem, najcenniejszym źródłem twórczej inspiracji.

 

Ponad dekadę temu Bellucci wyznała w wywiadzie, że marzy się jej rola na miarę tej, którą Vittorio de Sica wykroił Sophii Loren w „Matce i córce” (1961). W trakcie seansu „Na mlecznej drodze” odnosi się wrażenie jakby ta rola została napisana specjalnie dla  Bellucci.

„Na mlecznej drodze” stanowi hołd dla kobiet – ich siły i piękna. Nie ma w mojej filmografii drugiego tytułu, który z takim oddaniem skupiałby się właśnie na kobiecej bohaterce. Zależało mi na tym, aby wreszcie dać Bellucci rolę godną jej talentu. Nawet wspomniany przez panią film Tornatore, choć uczynił z Moniki międzynarodową sławę, wtłacza jej bohaterkę w schemat „mrocznego przedmiotu pożądania”, zjawiska czysto estetycznego. W każdym ujęciu „Maleny” chodzi o to, aby pokazać jakaż to ona jest piękna – te oczy, te usta, te włosy, ta figura... Dlaczego tymczasem skupiać się wyłącznie na wyglądzie? Jaka jest Monica Bellucci – każdy widzi. Mnie interesuje, jakie emocje Bellucci może przekazać, co jest w stanie zagrać. Pewnie dlatego na planie byłem dla niej bardzo wymagający. Kazałem Monice przez ponad trzy lata realizacji mówić na planie po serbsku, doić krowy, wspinać się i skakać po skałkach, biegać po polu minowym, kąpać się w lodowatej wodzie … Czy każda wielka diwa by się na takie coś zgodziła? Nie sądzę. Bellucci była spragniona wyrazistej roli, w której nie wystarczy, że jest – musi też jako aktorka coś pokazać. W moim przekonaniu, wywiązała się ze swojego zadania koncertowo. To najlepsza rola w jej karierze.

 

Zwierzęta od zawsze odgrywały istotne role w pana filmach, wystarczy pomyśleć o słynnej metaforze w „Czarnym kocie, białym kocie” lub o zoo w „Undergroundzie”. Tym razem jednak jest ich jeszcze więcej, a do tego mają wartość symboliczną.

To prawda. Wystarczy pomyśleć o sokole, który jest nieodzownym towarzyszem granej przeze mnie postaci. To przecież on ratuje w filmie moje życie. Zwierzęta przez lata stały się nie tylko ważnymi bohaterami moich filmów, lecz również istotnymi elementami otoczenia, w którym żyję. Ponieważ kręciliśmy „Na mlecznej drodze” w pobliżu mojego miejsca zamieszkania, mogę powiedzieć, że niedźwiedź, który wystąpił w filmie nie tylko istnieje naprawdę, ale od wielu lat jest moim sąsiadem. Utrzymujemy dobry kontakt, nie musiałem go długo namawiać do występu. Nie policzył zresztą dużo za swoją pracę, wystarczyła odrobina miodu. Pracowałem na planie z prawdziwymi zwierzętami również dlatego, że cenię sobie chałupnicze metody pracy i nie przepadam za technologią. Jedynym stworzeniem, które od początku do końca wykreowaliśmy komputerowo był wielki i groźny wąż.

 

Współcześnie coraz trudniej zaskoczyć filmową widownię, wywołać w niej szczere emocje.

Wierzę, że kino wciąż może wywołać u widza uczucie katharsis. Uważam, że medium filmowe nie powinno uciekać od emocji, jakie może wywołać. Choć brzmi to ckliwie i staroświecko – ten rodzaj przeżycia jest nam potrzebny. Wspomniane katharsis próbowałem zawrzeć w scenie wieńczącej „Na mleczne drodze”, która staje się symbolem najwyższej miłości i oddania. Najważniejszym rytuałem, jaki winno się praktykować, jest okazywanie miłości, pamięci. Ale nie ma szans na katharsis bez uprzedniej katastrofy. Tragiczny konflikt w moim najnowszym filmie bierze się z ironii. Nieszczęście spada na główną parę z dwóch przyczyn – on był za dobry, a ona zbyt piękna. Świat musiał ich za to ukarać.

 

To prawda, że postanowił pan już zaprzestać udziału w konkursach na festiwalach filmowych?

Tak, gdyż nie sprawia mi to przyjemności. Po 25 latach aktywnej działalności w branży filmowej mogę śmiało przyznać, że mierzenie się z kimkolwiek, rywalizacja – przestały być dla mnie ekscytujące. Wygrałem wszystko, co było do wygrania, szczególnie w Cannes [dwukrotny zdobywca Złotej Palmy za filmu „Ojciec w podróży służbowej” oraz „Underground” – przyp. D.D.], które uznaję za najważniejszy pośród światowych festiwali, swoiste „igrzyska olimpijskie świata kina”. Jeśli zrobię w życiu jeszcze jakieś filmy, to nie z myślą o selekcjonerach festiwalowych. Chcę, żeby moje dzieła oglądali ludzie, a nie przemądrzali krytycy, których zdanie – lepsze lub gorsze – nijak już nie wpłynie na szerszą dystrybucję mojej twórczości.

 

Myśli pan jednak nad kolejnym projektem?

Nie. Nie sądzę zresztą, żebym w najbliższym czasie zabrał się za realizację czegokolwiek. Robienie filmów w zgodzie z samym sobą stało się zbyt kosztowne i czasochłonne. Moja filmografia nie jest zbyt obfita, liczy niespełna dziesięć pełnych metraży. Każdy z nich zaistniał na skalę światową, zdobywając rozgłos i sukces. Nie mogę zejść poniżej pewnego poziomu rozmiaru moich wizji. Kiedy odnosisz sukces ludzie mają wobec ciebie coraz większe oczekiwania, coraz łatwiej kogoś rozczarować. Po co mi to? Po latach jestem wciąż usatysfakcjonowany ze swojej skromnej filmografii, w której żaden tytuł nie jest przypadkowy. Moje spojrzenie na życie i historie ma zwarty i jasno określony mianownik stylistyczny. Czemu mam to zmieniać?

 

Wspomnianą filmografię charakteryzuje rodzaj anachronizmu, baśniowego szaleństwa i groteski, nie bez przyczyny określa się pana osobę mianem „Felliniego z Bałkanów”. Przez lata stał się pan ambasadorem rodzimej kinematografii na świecie. W Stanach Zjednoczonych zrealizował pan do dziś tylko jeden film. Nie myśli pan o powrocie do Ameryki?

Nie czuję takiej potrzeby. Uważam, że „Arizona Dream” przez lata nie tylko się nie zestarzała, lecz wręcz zyskała na aktualności. W momencie premiery przyjęto go najcieplej we Włoszech i we Francji, w Ameryce natomiast ja i mój film byliśmy postrzegani jak egzotyczne dziwadła. Poza tym większość moich bohaterów to pechowcy, przegrani, głupcy, tzw. loserzy. Od zawsze tego typu postaci były bliższe mojej wrażliwości. Amerykanie nie za bardzo lubią, kiedy grzebie się w ich mitach o niezłomności i wielkich wyczynach. Ich „hero” na dłuższą metę nie może być słaby i stłamszony, odklejony od rzeczywistości. Stąd być może początkowy brak entuzjazmu dla „Arizona Dream”. Już w 1993 roku opowiedziałem za sprawą tego filmu o końcu osławionego „amerykańskiego snu”. Dziś poruszamy się po zgliszczach wypaczonych marzeń frustratów o wielkości. Wystarczy spojrzeć na sukces Donalda Trumpa.

2 Na mlecznej drodze emir kusturica

Amerykańskie kino zdaje się jednak otwierać na różnorodność, odważniej mówić o swoich skazach i bolączkach…

Być może, jednak do mnie dociera przeciwny komunikat. Hollywoodzkim kinem nie rządzą już ludzie z krwi i kości, a komiksowi herosi. W tych filmach tytułowy bohater jest tylko składową większej układanki, nie dźwiga ciężaru własnej fabuły sam. Sprawnie zrealizowana fasada nie posiada jednak żadnej głębi. We współczesnej kulturze odeszły do lamusa idealistyczne rozterki bohaterów zrodzonych w wyobraźni Antoniego Czechowa czy Alberta Camus. Straciliśmy już dawno poczucie równowagi, co przejawia się nie tylko w kinie, ale także w wielu aspektach naszego życia społecznego. Za chwilę nie będzie już klasy średniej, znów wrócimy – na całym świecie – do podziału na „bardzo biednych” i „niesamowicie bogatych”.

 

Nie nazwałabym jednak Kostii, bohatera „Na mlecznej drodze”, nieszczęśnikiem. On po prostu nie stanowi przykładu serbskiego samca alfa, którego skądinąd widzieliśmy w innych pana filmach.

A Amerykanie i tak ochrzcili go „loserem”. Kiedy pokazaliśmy film w Stanach, usłyszałem wprost od dystrybutorów, że będzie problem z promocją „Na mlecznej drodze”: „Nikt przecież nie pójdzie na film o frajerze, nawet jeśli udaje mu się wyrwać Monikę Bellucci!”.

 

Ale to przecież w tradycji amerykańskiej zrodził się włóczęga Charlie czy „kamienna twarz” Buster Keaton!

Amerykanie już dawno zdążyli zapomnieć o swoich filmowych korzeniach.

 

Jako aktor występował pan wiele razy w cudzych filmach, ale pierwszy raz występował pan równocześnie „za” i „przed” kamerą. Jak się pan odnalazł w tej podwójnej roli?

To była najtrudniejsza część pracy nad filmem i nigdy więcej się tego nie powtórzę. Na 100%. Nie chodzi nawet o trudność odegrania wszystkich akrobacji na ośle, pod wodą czy skacząc po skałkach, ale o dziwny rodzaj schizofrenii poznawczej. Nieustanny double watching, myślenie w kilku wymiarach jednocześnie. Z jednej strony, wychodzisz ze swojego ciała, żebym spojrzeć jako reżyser na całość planu, a z drugiej – skupienie wszystkich sił w sobie, żeby najlepiej odegrać daną emocję czy czynność. Zmęczyło mnie to niemiłosiernie. Doceniłem dzięki temu jeszcze bardziej Chaplina czy Keatona, który nie mieli problemów z tym transcendentnym przechodzeniem z odtwórcy w wytwórcę, z fikcji w rzeczywistość. Byli nimi jednocześnie, bez większych kłopotów.

 

A jak pan zareagował, gdy po raz pierwszy zobaczył siebie na ekranie?

Szczerze powiedziawszy, mam w nosie to, jak ostatecznie wypadłem. Z przykrością zauważam, że zależy mi na coraz mniejszej ilości rzeczy. Aczkolwiek świadomość tego, że mój pocałunek z Monicą Bellucci został zarejestrowany w historii kina powoduje uśmiech na mojej coraz to bardziej „kamiennej twarzy”.

 

Jak na kogoś, komu nie zależy, robi pan jednak całkiem sporo z myślą o przyszłości. Założył pan ostatnimi czasy szkołę filmową!

Uważam, że szkoły filmowe są ważne, pomimo tego, że wielu współczesnych filmowców, odnoszących sukcesy w branży, wcale ich nie ukończyło. Niektórzy reżyserzy robią ze dwa filmy dobre we wczesnej fazie swojej kariery, kiedy to pewna szorstkość czy eksperymenty są mile widziane w obiegu festiwalowym, a następnie przepadają jak kamień w wodę. Wystarczy pomyśleć o zwycięzcach Berlinale czy Wenecji, o których słuch zaginął. Większość z nich to samoucy. Nie zawsze brak odpowiedniej edukacji jest powodem ich zawodowych nieszczęść, ale akurat ja uważam, że szkoła filmowa uczy rozwagi, dzięki której reżyser potrafi rozłożyć swe twórcze siły na wiele lat. Osobiście dużo zawdzięczam moim mentorom z praskiej FAMU. Gdyby nie ta szkoła, moja kariera na pewno nie byłaby tak udana jak dziś. 

 

Fot. materiały prasowe