Wychowałaś się na Śląsku?

Wychowałam się w Dąbrowie Górniczej, na osiedlu z wielkiej płyty, które nazywa się Mydlice. Ta nazwa wzięła się od tego, że kiedyś w niedalekim sąsiedztwie znajdowała się fabryka mydła „Dzwon”. Tematy górniczo-mydlane są leitmotivem mojego życia.

 

Skąd pomysł, żeby sięgnąć po taki surowiec i zrobić z niego mydło? Domyślam się, że twoja historia rodzinna ma tu znaczenie.

Dopiero później odnalazłam rodzinne tropy. Dziadek, który był górnikiem, tata, który pracował w firmie modernizującej węgiel kamienny, osiedle Mydlice, na którym dorastałam – odkryłam karty tej historii, która była dla mnie gdzieś zapisana. Wymarzyłam sobie mydło, które będzie wyglądało jak bryła węgla. Nie wiem dlaczego i skąd ta fascynacja! Szukałam sposobu na to, żeby ono było czarne. Nie chciałam korzystać z barwinków czy dodatków. Długo się zastanawiałam, śledziłam tradycje kosmetyczne całego świata, historie o myjących właściwościach popiołu z ogniska, afrykańskie czarne mydła. Okazało się, że rozwiązanie mam pod stopami – węgiel. Okrzyknięty diamentem kosmetologii jest fantastycznym naturalnym barwnikiem, niezwykle skutecznym składnikiem do oczyszczania i pielęgnacji skóry.

 

A jak pomysł na produkcję kosmetyków pojawił się w twoim życiu? Bo wykształcenie masz artystyczne.

Mam na swoim koncie trochę edukacyjnych przygód. Na początku byłam na kierunku humanistycznym, na którym studiowałam antropologię i psychologię. Był to bardzo inspirujący czas i świetny moment rozruchowy na resztę życia. Potem odnalazłam w sobie żyłkę do tworzenia i nabrałam odwagi, żeby pozwolić sobie na uznanie siebie jako twórcy. Poszłam na akademię w Poznaniu, skończyłam fotografię i komunikację multimedialną. Mocno działałam też zawodowo, przede wszystkim na Śląsku, bo całym sercem wspierałam kulturę i sztukę regionu. Wraz z mężem tworzyliśmy Wydawnictwo Falami promujące artystów ze sceny muzycznej i przez zupełny przypadek, dokładnie pięć lat temu, narodziła się Sadza, czyli kultowe już, darzone przeze mnie wielką miłością, czarne mydło w kształcie bryły węgla. To miał być wyłącznie jednorazowy gadżet na potrzeby imprezy, którą robiłam pod ziemią – targów sztuki i designu, które odbywały się w zabrzańskiej kopalni Guido, 320 metrów pod ziemią. Żeby podkreślić kontekst górniczo-kopalniany, wymyśliłam mydło w kształcie bryły węgla. Zupełnie nie spodziewałam się, że projekt zyska tak ogromne uznanie wśród Ślązaków. Jak się okazało, po tych pięciu latach nie tylko sprzedajemy nasze produkty w całej Polsce, ale mamy coraz więcej partnerów zagranicznych. Sadza wypłynęła na szerokie wody.

 

Sadza lokuje się na styku przemysłu i sztuki? 

To jeszcze nie przemysł, ale mamy już zespół fantastycznych, pięknych ludzi bez których ani jeden produkt z rodziny sadzowej nie opuściłby naszej manufaktury. Jest to jeszcze dobrze zapowiadający się start-up, który czeka na swoją trampolinę, żeby stać się produktem rozpoznawalnym na całym świecie. I tak się stanie! Zabawa, bezczelny czy bardzo odważny paradoks jest tajemnicą zaszytą w tym produkcie –  bo to brud, który myje. Sadza Soap złamała także stereotyp Śląska – bo z węgla, który był uznawany za brudny, tworzymy kosmetyki, które oczyszczają.

A sztuką to jestem w tym ja, moja odwaga, moja bezkompromisowość, moja pasja, moja miłość do rzeczy, które są pięknie zaprojektowane i wysokiej jakości.

 

Czyli przede wszystkim design.

Ja uważam, że piękno jest dobre. I nie popadam w nadmierne estetyzowanie, ale robię to z sercem, wielką miłością, odwagą i szacunkiem dla swoich klientów. Chcę, żeby cieszyli się tym produktem już w momencie, kiedy otrzymają przesyłkę – dostają do ręki pięknie zapakowane produkty, ładnie zaprojektowane etykiety.

 

W Manufakturze pracują tylko Ślązacy?

I tak, i nie. Jesteśmy Ślązakami z wyboru. Janusz, mój kochany kierownik produkcji, serdeczny przyjaciel, w zasadzie brat, pochodzi z Nowego Sącza, jest góralem, kucharzem z wykształcenia, a teraz czaruje, jest alchemikiem, który produkuje nasze węglowe kosmetyki. Agnieszka Orzełowska, nasz mózg organizacji, osoba, która zajmuje się tym, żeby to wszystko nie wybuchło w powietrze, pochodzi z Zagłębia – tutaj wchodzą też animozje śląsko-zagłębiowskie. Druga Agnieszka jest Mazowszanką. Także jesteśmy Ślązakami troszeczkę z wyboru, ale tak naprawdę nasze korzenie sięgają w różne regiony Polski.

 

Co jest wyjątkowego w Śląsku?

Przez zupełny przypadek Sadza pojawiła się, bo chciała się pojawić, w momencie, w którym Śląsk szukał nowej tożsamości. Nasza tradycja to nie jest tylko to, co czarne i kopalniane, ale to, co świetliste i kosmiczne. Śląsk jest dla mnie fuzją tych dwóch gęstości. To się czuje w przestrzeni miasta, w architekturze, w ludziach, których spotykasz – oni mają bardzo głęboko zapuszczony korzeń, tak głęboko w ziemię, że aż sięga to kopalnianych korytarzy, ale też mają bardzo otwarte serca i głowy. Mając mocno wpuszczony korzeń, potrafią patrzeć wysoko w gwiazdy. Czuć, że tam się spotyka to, co było kiedyś, to, co jest teraz i to, co będzie za moment. Nie wybrałabym innego miejsca do życia.

Wszystko to widać w energii Sadzy. Sadza jest kobietą – ma swoją esencję, jest historią, która chce być opowiedziana. I ja z wielką radością i wielkim zaszczytem jestem tym, kto tę piosenkę nuci.

 

Kobieca energia Śląska? 

Na Śląsku akcenty energii kobiecej są bardzo mocne, sięgające pod ziemię. Patronką górników jest święta Barbara. To wszystko składa się na opowieść o zupełnie nieoczywistej energii żeńskiej. Energii ziemi, podziemia, niby mrocznej, ale jednak świetlistej.

 

Śląskiego matriarchatu.

Miłościwego matriarchatu, jak najbardziej. Bo nie jest to działanie z poziomu siły, agresji czy walki, tylko miękkości, która pachnie kołaczem, smakuje jak ciepły rosół, otula.

2 sadza soap 

Z kolei w Indonezji zrobiłaś kolejny produkt – mydło z gliny.

Stworzyłam projekt bliźniaczy. Do Indonezji zostałam zaproszona jako specjalistka do spraw etno-designu, czyli designu, który potrafi opowiadać o współczesnych zjawiskach, z uszanowaniem tradycji. Miałam szczęście poznać przepięknych ludzi z Jatiwangi Art Factory, ośrodka interdyscyplinarnego, który nie mieści się w żadnych ramach, bo tam dzieje się wszystko. Masa działań artystycznych skierowanych na wspólnotę, która żyje w wiosce. Pojechałam tam, aby z czułością i pokorą nachylić się nad tradycją gliny, która jest tym samym co węgiel dla Śląska, czyli czymś, co ludzie mają pod nogami i czymś, co było codziennością i pracą wielu pokoleń. Bardzo łatwo się to wszystko sklejało. Miałam przywieziony z polski know-how jak z niewielkim, a w zasadzie zerowym nakładem inwestycyjnym zapoczątkować produkcję naturalnych kosmetyków. Z przyjaciółmi, z którymi pojechałam do Indonezji, stworzyliśmy mobilną manufakturę i powstało Sabun Tanah, czyli mydło ziemi. To produkt naturalny, oparty na oleju kokosowym i glinie. Zaszczepiliśmy tam ideę alternatywnej ekonomii – produkowania interdyscyplinarnych artefaktów, które stają się produktami rynkowymi. Wprowadzone na rynek mogą zostać wymienione drogą uczciwej transakcji na walutę, która może zasilić ośrodek, który potrzebuje paliwa, żeby działać, ale także zasilić gospodarstwa domowe, bo do produkcji Sabun Tanah zostały zaproszone miejscowe kobiety.

 

I to, co zapoczątkowałaś, nadal działa?

Działa i nie działa. Indonezyjski tryb jest nieco inny niż europejski, dlatego że my Europejczycy uwielbiamy planować i robić ewaluację. 90% czasu upływa nam na tym, żeby obmyślać koncepcje, a później jesteśmy bardzo zmęczeni. Indonezyjczycy tego nie robią – oni działają w trybie „aktywność albo wypoczynek”. Z tego co wiem, obecnie projekt jest w stanie spoczynku.

 

Łatwo było ci włączyć wspólnotę do działania tam na miejscu?

Trudno byłoby mi nie włączyć. Tam działanie kolektywne jest normą. Nie muszą przeliczać ilości osób, żeby wiedzieć, kto jest na sali, po prostu czują się. Działają z poziomu serca i mają intuicję, dzięki której potrafią być jednym organizmem. W Indonezji byłam już kilka razy – co jakiś czas Jawa mnie woła. Pobyt tam nauczył mnie, żeby za dużo nie planować, nie kombinować, tylko albo działać albo odpoczywać. A moja druga indonezyjska nauka to piękny styl pracy zespołowej, gdzie łączy się poszczególne elementy, nikt nie walczy o pierwszeństwo swojego ego, tylko dla wspólnej sprawy robi się wspólne działania, żeby stworzyć coś dla wspólnoty. Stąd też nazwa wystawy, którą Marianka i Krzysiu [Marianna Dobkowska i Krzysztof Łukomski – przyp. red.] przygotowali w Zamku Ujazdowskim – „Gotong Royong. Rzeczy, które robimy razem”. Przepiękna lekcja, bardzo za nią dziękuję.

 

Dużo podróżujesz?

Dużo.

 

I myślisz, żeby w kolejnym miejscu zaszczepić nowy pomysł na mydło z lokalnego surowca?

Na pewno tak się stanie.

 

Jakie masz podejście do lokalności?

Ja dużo czuję. Życie przez czucie sprawia, że bardzo szybko wchodzę w strukturę, w której funkcjonuję. Wszędzie, gdzie jestem, czuję się na swoim miejscu. Kontekst lokalny istnieje dla mnie wszędzie, gdzie jestem, bo wszędzie jakiś jest, ale nie mam poczucia patriotyzmu lokalnego, jestem międzygalaktyczną patriotką i nie przedkładam jednej tradycji nad drugą. Staram się nie porównywać, nie oceniać, tylko czerpię z tych podróży i spotkań tak ogromne bogactwo inspiracji, wzruszeń, przeżyć i doświadczeń, że nie jestem w stanie przepuścić tego wszystkiego przez mój system operacyjny.

3 sadza soap 

Wystawę „Gotong Royong. Rzeczy, które robimy razem” można odwiedzić do 28 stycznia 

Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, Jazdów 2, Warszawa

Fot. materiały prasowe