Filmów Michaela Hanekego się nie zapomina. Jeszcze w trakcie seansu, zdradliwie i boleśnie zakorzeniają się pod skórą, budząc niepokój i cały zestaw niewygodnych emocji, które nie ulatniają się na długo po wyjściu z kina, a ich ślady wdrukowują się gdzieś głęboko w podświadomość już na zawsze. Gdy tylko pada nazwisko Haneke, od razu w głowie zaczynają pojawiać się obrazy z „Funny Games”, „Pianistki”, „Białej wstążki” czy „Miłości”. I znów nie dają nam spokoju. A jednak dla samego Hanekego, który ma już na koncie dwie Złote Palmy i masę innych nagród, renoma jego filmów to pewnego rodzaju pułapka, w której czyha na niego on sam. Bo każdy jego nowy film będziemy automatycznie porównywać do poprzednich, a to porównanie ma szanse skutkować uczuciem niedosytu. Od Hanekego wymagamy dużo. Znacznie więcej niż od innych twórców. Dlatego jego najnowszy obraz – „Happy End” – nie wywołał aż takiego poruszenia jak poprzednie. Nie oznacza to, że „Happy End” nie jest filmem dobrym, czy nawet bardzo dobrym.
Tym razem austriacki reżyser opowiada o bogatej rodzinie mieszkającej na północy Francji, w Calais, a raczej – bo należy się tu doprecyzowanie – mówi o jej poszczególnych członkach. A to dlatego, że w „Happy Endzie” nie ma miejsca, na to, co jest esencją rodziny w pozytywnym jej rozumieniu – bliskość, przywiązanie, miłość, przyjaźń, szczerość. Jest za to widoczna, postępująca erozja więzi. Choć znając twórczość Hanekego, możemy być tego pewni zanim obejrzymy film, z każdą kolejną minutą przekonujemy się o ironicznym wymiarze nadanego mu przez reżysera tytułu. W „Happy Endzie” nie ma miejsca na szczęśliwe zakończenia, nie ma w ogóle miejsca na szczęście. Jest ból w dwóch formach – ostrej i kłującej oraz niemej – jakby część bohaterów została potraktowana mocnym znieczuleniem, które sprawia, że choć świadomość bólu pozostaje, nie jesteśmy go już w stanie odczuć. Ta druga forma pojawia się znacznie częściej.
Oglądając „Happy End”, poznajemy wraz z bohaterami przez te różnorodne, tłumione emocje. Haneke testuje naszą wytrzymałość i empatię. Wyjątkowo często wplata do dramatu elementy czarnej komedii. Z tym, że humor jest na tyle gorzki, że zastanowimy się dwa razy, zanim się zaśmiejemy, a jeśli to zrobimy, nie unikniemy poczucia dyskomfortu czy nawet wyrzutów sumienia. Reżyser bezlitośnie obnaża hipokryzję. Nie tylko burżuazji, w którą tak ochoczo uderzał choćby Luis Buñuel. W „Happy Endzie” trudno nie zauważyć też nawiązań do kondycji Europy – nieczułej i zaabsorbowanej sobą – oraz współczesnego społeczeństwa uzależnionego od technologii, przyswajającego z ochotą kolejne narzędzia do komunikacji, ale zapominającego, jak naprawdę rozmawiać. Haneke robi sporo aluzji do własnej twórczości (szczególnie wyraźna jest ta do „Miłości”), powtarza motywy, które już go zajmowały i które wracają jak zjawy prawie za każdym razem, gdy widzimy jego filmy na ekranie. Śmierć, zauroczenie przemocą, społeczna znieczulica, niemożność komunikacji... Czy po „Happy Endzie” przychodzi oczyszczenie? Możliwe, ale w tym katharsis głównym składnikiem jest smutna, paląca refleksją.
Na ekranach polskich kin „Happy End” można oglądać od 16 marca. Redakcja „enter the ROOM” objęła patronat medialny nad filmem.
Fot. materiały prasowe