Historia opowiadana w „Nazywam się Julita” jest wyjątkowo mocna. Jestem ciekawa, jak wpłynęła ona na ciebie?

Marta Ścisłowicz: Każda historia, którą aktor przepuszcza przez siebie wpływa na niego; tak postrzegam i "uprawiam” aktorstwo. Niezależnie od techniki, czy narzędzi, staram się, żeby rola była osobista. Uważam, że wtedy nabiera to wszystko głębszego sensu. Tematy podejmowane w tym filmie przyklejają się do mnie i przychodzą (w sensie zawodowym) już od jakiegoś czasu. Nie jest to zapewne przypadkowe. Są uniwersalne, ale tylko dzięki wypełnieniu ich sobą i własnymi myślami, emocjami – mają szanse poruszyć widza. Temat relacji międzyludzkich, tu w szczególności tych kobiecych, z matką, dzieckiem, temat posiadania dzieci lub ich braku… no i przede wszystkim – dojrzewania, brania odpowiedzialności, dokonywania życiowych wyborów, podejmowania decyzji, mierzenia się trudnościami i konsekwencjami tych wyborów… Temat naszych obciążeń i ograniczeń… to sprawy bliskie nam wszystkim. 

 

Jak to się stało, że zostałaś Julitą? Jak rozpoczęła się współpraca z Filipem Dzierżawskim?

Marta Ścisłowicz: Filip po prostu zadzwonił. Zdaje się, że myślał o innych aktorkach, ale zobaczył trailer ze spektaklu „Sprawa Gorgonowej” z Narodowego Starego Teatru w Krakowie i zainteresował się. Grałam w tym przedstawieniu główną rolę. Potem spotkaliśmy się na kawę i papieroska, zrobiliśmy zdjęcia próbne i dalej jakoś poszło. 

2 najlepsze 30

Fot. Marek Banyś

Jaki był klucz do zagrania Julity? Jak się przygotowywałaś do tej roli? Czy była jakaś cecha charakteru, rys, motyw w zachowaniu, który pozwolił ci ją lepiej zrozumieć?

Marta Ścisłowicz: Dużo spacerowaliśmy z Filipem, jeździliśmy samochodem po Warszawie i okolicach w poszukiwaniu przyjemnych miejsc. W trakcie tych spacerów dużo gadaliśmy – Filip już tak chyba ma, że lepiej myśli i skupia się przed planem w trakcie działania, ruchu. I z tego gadania coś się w głowie odkładało. Mieliśmy nawet takie jedno spotkanie (nazwijmy próbę), że Filip grał w golfa, a ja chodziłam wokół niego i gadałam. W scenariusz były wpisane pewne motywy – zachowania bohaterki, bardzo wyraziste i wskazały mi na początku kierunek w takim sensie psychologicznym. Myślałam głównie o celach tej bohaterki i o tym, co jest motorem jej działania. Dlaczego i po co robi to, co robi.

Całe te przygotowania miały zabawny dla mnie finał, bo pamiętam, że specjalnie obgryzałam przed planem neurotycznie i namiętnie paznokcie, żeby Julita miała takie totalnie obgryzione (ten motyw jest ważny w filmie dla obu bohaterek – i matki, i córki), przyjeżdżam na plan do Kalisza, a Filip mówi, że myślał, że Julita powinna mieć zadbane dłonie (bo już wykonała jakąś pracę, jest w trakcie jakiejś drogi, rozwoju i procesu)… Na spacerach nie poruszyliśmy tematu zapuszczania paznokci, mimo że dużo czasu poświęciliśmy temu motywowi.

 

Jak współpracowało ci się z Aleksandrą Konieczną? Jak kształtowałyście razem ekranową trudną relację między matką a córką?

Marta Ścisłowicz: Miałyśmy tuż przed planem próby w lokacji (czyli kaliskim nieczynnym już więzieniu), wrzuciłyśmy się w temat, spróbowałyśmy naszą wspólną, kluczową dla mnie scenę w filmie, a potem  jakkolwiek brutalnie by to nie zabrzmiało w kontekście tej sceny – ja czerpałam radość ze spotkania ze wspaniałą aktorką, jaką jest Ola. Byłyśmy po prostu wyczulone na siebie, odbierałyśmy swoje/swoich postaci impulsy i uczucia. Relacja między matką a dzieckiem jest według mnie kluczowa dla tego filmu. 

1 najlepsze 30

Fot. Marek Zawadka 

Mam wrażenie, że o filmach krótkometrażowych w Polsce jest coraz głośniej. Czy twoim zdaniem są obecnie doceniane przez widzów? I jakie są ich atuty?

Marta Ścisłowicz: Niewątpliwym atutem jest obserwowanie reżyserów, którzy zaczynają, ich sposobu myślenia i doświadczanie tematów, które ich interesują. Nie wiem, czy widzowie je doceniają – myślę tu o takiej szerszej widowni. Tzw. „środowisko” na pewno. Ale wydaje mi się, że są one jednak dość niszowe; może to, że wchodzą do kin w blokach, mając szanse na szerszą dystrybucje, zwiększy ich popularność i zainteresowanie nimi. Wyciągnie je z hermetycznej niszy obiegu festiwalowego. 

 

Czy wśród dotychczasowych ról byłabyś w stanie wybrać jedną, która wpłynęła na ciebie najmocniej, była w jakiś sposób przełomowa?

Marta Ścisłowicz: Na pewno była to Caryca Katarzyna – tytułowa rola w spektaklu teatralnym Jolki Janiczak w reżyserii Wiktora Rubina. Otworzyła mi nie tylko wiele drzwi w sensie zawodowym, ale przede wszystkim – poszerzyła moje myślenie o roli i aktorstwie w ogóle; głównie dzięki tematom i pracy ze wspomnianym duetem. Jeśli chodzi o rolę filmową – ciągle przede mną, czekam na nią ze spokojem. Julita jest ważna i na pewno zostanie ze mną.

Zdjęcie główne: Marek Zawadka