W ostatnim czasie coraz więcej mówi się o nadejściu czwartej fali feminizmu, media społecznościowe wypełnił hashtag „girlpower”, słowo „dziewczyński” zrobiło zawrotną karierę, a w branży filmowej głos kobiet jest coraz głośniej słyszalny. W związku z tym jestem ciekawa, czy twoja decyzja, by w tym roku stworzyć sekcję o nazwie „Girlhood” to efekt zauważenia pewnej tendencji i chęci sprawdzenia, jak mówią o niej młode reżyserki, czy raczej zaprezentowania pojedynczych filmów, które przykuły twoją uwagę?

Ewa Szabłowska: Myślę, że oba te czynniki zaistniały jednocześnie. Na pewno staram się iść za filmami, które robią twórcy, nie naginać rzeczywistości do mojej koncepcji (śmiech). Być osobą elastyczną, wyczuloną na to, co się dzieje, bacznie obserwującą. A w tym roku ciekawych filmów zrobionych przez reżyserki pojawiło się naprawdę dużo. Jednocześnie powstanie sekcji „Girlhood” to efekt mojego długoletniego zainteresowania twórczością filmową kobiet, którą staram się w pewien sposób „wymapować”, zbadać, lepiej zrozumieć. Pojawia się coraz więcej przedsięwzięć, które mają zwrócić uwagę na obecność kobiet w kinie, powstają festiwale kina kobiecego. Tutaj pojawia się pytanie, jak w ogóle rozumieć i przedstawiać kino kobiet – jako tak zwane „kino na obcasach”, a może coś bardziej radykalnego? Czy analizować po prostu wszystkie filmy robione przez kobiety, a może tylko te, które opowiadają o kobietach albo wyłącznie obrazy z feministycznym rysem? Pomyślałam więc, że fajnie byłoby przez kilka kolejnych edycji Nowych Horyzontów skupić się na kinie kobiecym – sprawdzić, jakimi obszarami się zajmuje. W tym roku jest „Girlhood”, w ubiegłym zorganizowałam sekcję „Good Girls Gone Bad”.

 

A jeszcze rok wcześniej sekcję z filmami Anny Biller.

Ewa Szabłowska: Dokładnie. Mam w głowie długofalowy projekt. Chciałabym zbadać, jak feminizm może się manifestować w kinie. Niekoniecznie zawsze używając słowa „feminizm”, nie dlatego, że go nie lubię, tylko dlatego, że jest to kategoria bardzo ogólna, a ja chciałabym ją zniuansować i zagłębić się w różnorodność kina tworzonego przez kobiety.

 

Ubiegłoroczna sekcja „Good Girls Gone Bad” skupiała się na kobiecym kinie zemsty. Czym różni się od niej sekcja „Girlhood”?

Ewa Szabłowska: Filmy z sekcji „Good Girls Gone Bad” opowiadały o dziewczynach, które wyłamały się z patriarchalnego, opresyjnego świata i stały superbohaterkami czy nadprzyrodzonymi istotami. Zamieniały się w wilkołaczki, seryjne mścicielki itd. Aby mogły przejść tę przemianę – wziąć los we własne ręce, stawić opór, ująć się za nami wszystkimi – musiał przeważnie zaistnieć jakiś element magiczny. Później doszłam do wniosku, że to bardzo ciekawe, ale też niezbyt optymistyczne, że aby pokazać kobiecą zemstę, kino musi najczęściej sięgać po gatunek fantasy, bo nie jest w stanie rozegrać tych historii na planie realistycznym. Aby kobieta mogła funkcjonować jako superbohaterka, musi znaleźć się w innym, magicznym świecie. Stwierdziłam, że w takim razie w tym roku dla odmiany fajnie byłoby pokazać normalne dziewczyny w naszym nienormalnym świecie.

 

Zastanawia mnie, czy w filmach z sekcji „Girlhood” dostrzegłaś jakiś nowy sposób mówienia o dojrzewających dziewczynach? Coś, czego może brakowało ci w obowiązującej na ekranie narracji, kiedy sama byłaś nastolatką?

Ewa Szabłowska: Przede wszystkim z czasów, gdy byłam nastolatką przypominam sobie bardzo mało filmów pokazujących dorastanie z perspektywy dziewczyn. Pojawiało się o wiele więcej historii dorastających chłopców, którzy przechodzili inicjację i stawali się mężczyznami. Przypominało to formułę podróży bohatera z koncepcji Josepha Campbella przedstawioną mniej lub bardziej dosłownie. To, co musiał zrobić młodzieniec, by stać się mężczyzną, było dość jasno zdefiniowane. Należało opuścić zwyczajny świat, poczuć zew przygody, zmierzyć się z różnymi trudnościami – pokonać smoka czy uratować jakąś królewnę (śmiech) – aż w końcu wrócić miejsca, z którego się wyruszyło z jakąś nową wartością, umiejętnością. Wielokrotnie zastanawiałam się, jak ten diagram wyglądałby w przypadku dziewczyn, jakie kluczowe wydarzenia składają się na ich wejście w dorosłość. Jeśli spojrzeć na to oczami reżyserów, kluczowa jest inicjacja seksualna. A przez lata pokazywanie dorastających dziewczyn było na ekranie domeną mężczyzn.

 1 ewa szabowska

kadr z filmu „Team Hurricane” 

Tak jest choćby w „Ukrytych pragnieniach”. Bardzo lubię ten film, ale trzeba przyznać, że filmowa Lucy grana przez Liv Tyler funkcjonuje jako obiekt pożądania, jest niewinną dziewczyną wrzuconą wśród dorosłych. I choć Lucy przeżywa wiele ważnych rzeczy, to jednak na pierwszy plan wysuwają się doświadczenia zmysłowe, które muszą mieć miejsce, by mogła stać się kobietą.

Ewa Szabłowska: Tak, i musi być oczywiście ktoś – czytaj mężczyzna – który ją otworzy jak płatki kwiatu, pozwoli jej rozkwitnąć. Oczywiście nie przeczę, że pierwszy seks to ogromnie ważne doświadczenie w okresie dojrzewania, które często zmienia cię jako osobę, kształtuje. Ale po pierwsze: wcale nie musi być najważniejszym doświadczeniem, po drugie: można opowiedzieć o nim w różny sposób. Lucy z „Ukrytych pragnień” jest złożoną postacią, ale często dorastające dziewczyny są na ekranie tylko tłem dla chłopaków. Ciała bardzo młodych kobiet bywają też seksualizowane, wpisywane w figurę Lolity. Np. Matylda grana przez Natalie Portman w „Leonie Zawodowcu” jest totalnie rozerotyzowana, choć jest dopiero dziewczynką. Ostatnio powstaje natomiast coraz więcej filmów o kobietach z perspektywy kobiet. W filmach z sekcji „Girlhood” ważne jest to, że dziewczyny same są dla siebie punktem odniesienia, nie potrzebują chłopaka, który magicznie zmieni ich życie i wprowadzi je w dorosłość. Oczywiście jest tu miejsce na pierwsze miłości i erotyczne doświadczenia, ale równie ważne albo i ważniejsze są relacje bohaterek z matkami, przyjaciółkami, z samymi sobą…

 

Czy możesz opowiedzieć o konkretnych filmach, które znajdą się w sekcji?

Ewa Szabłowska: Sekcja składa się z 6 filmów, które są bardzo różnorodne. Nie chciałam skupiać się na jednej ścieżce fabularnej – np. opowiedzieć tylko o dojrzewaniu. Raczej obejrzeć dziewczyńskość z różnych stron – zarówno od wewnątrz, jak i z ukosa, okiem analityka. Mamy więc „Madeline i Madeline”, obraz amerykańskiej reżyserki Josephine Decker, który pokazuje, że granica między nastoletnim buntem a chorobą psychiczną może być bardzo cienka i zależeć od optyki. Ten bunt nasilany jest przez skomplikowaną relację z bardzo neurotyczną, nadopiekuńczą matką, którą gra Miranda July. Myślę, że dla dorastających dziewczyn relacja z matką jest bardzo ważna, ale też często niełatwa.

 

A pewnie nawet częściej trudna niż łatwa.

Ewa Szabłowska: No właśnie – pytanie, dlaczego ta relacja musi być niełatwa, na ile jest to efekt działania córek, które chcą się odciąć i zbudować własną tożsamość, a na ile tego, że matki są często nadopiekuńcze, reagują na różne sytuacje bardzo lękowo. Choć odkąd sama mam dzieci, zaczynam postrzegać te relacje trochę inaczej, natomiast mam akurat synów a nie córki. Faktem jest, że kiedy ma się te kilkanaście lat, przeważnie nie ma się w sobie absolutnie żadnego strachu i wie się wszystko najlepiej (śmiech). Taką nieposkromioną, dziewczyńską energię pokazuje „Team Hurricane” Anniki Berg, która skupia się na sportretowaniu paczki dziewczyn. Głównych ról nie grają aktorki, Berg znalazła swoje bohaterki za pośrednictwem mediów społecznościowych. Każda z nich wniosła coś do filmu, przemyciła swój styl, zainteresowania, drobne ekscentryczności. Dziewczyny w „Team Hurricane” oddają się własnej ekspresji, bawią w przebieranki, kręcą filmiki – robią wszystko to, co robi się z koleżankami. Film wizualnie odnosi się do stylistyki znanej z Instagrama. To ciekawe, że przez lata jednym z nieodłącznych rekwizytów dziewczęcości był pamiętnik. Dziś ten pisany odręcznie odszedł do lamusa, ale idea nie umarła – po prostu klasyczny pamiętnik zastąpiły blogi i media społecznościowe. „Team Hurricane” jest w na swój sposób współczesną kompilacją pamiętników różnych dziewczyn, zapisków z ich życia, porusza dużo bolesnych tematów.

 

Jednak pisanie o intymnych przeżyciach w pamiętniku rożni się od dzielenia się nimi w sieci.

Ewa Szabłowska: Niesie to za sobą pewne zagrożenia, ale ja dostrzegam w tej internetowej aktywności dziewczyn przede wszystkim potencjał emancypacyjny. Te niegdysiejsze pamiętniki, nieraz zamykane na klucz, zawierały często bardzo ciekawe zapiski, które prawdopodobnie nigdy nie ujrzały światła dziennego. Dziewczyny tworzyły – pisały, rysowały itd. – ale ich twórczość nie wydostawała się poza obręb pokoju. Pisały też o problemach, z którymi się zmagały, którymi nie miały z kim się podzielić, ewentualnie opowiadały o nich najbliższym przyjaciółkom. W związku z tym mogło im się wydawać, że dany problem dotyczy tylko ich. Tymczasem, gdy zebrałyśmy się w sieci, okazało się, że wiele z nas miało bardzo podobne przeżycia, okazuje się, że pewne problemy mają charakter nie jednostkowy a systemowy. Dobrym przykładem jest tu akcja #MeToo. W internecie buduje się przestrzeń wspólna, w ramach której dziewczyny mogą dzielić się doświadczeniami i mówić głośno o tym, co ich zdaniem powinno się zmienić. Wcześniej, za pośrednictwem mediów mainstreamowych, nie było to możliwe. Dlatego ja odbieram aktywność dziewczyn w mediach społecznościowych bardzo feministycznie, uważam, że to narzędzie dało możliwość wprowadzenia dziewczyn do dyskursu publicznego, sprawiło, że ich głos stał się słyszalny. Kolejnym filmem z sekcji, który w nieoczywisty sposób łączy się z tym tematem jest „Siostrzeństwo” Irene Lusztig, które odnosi się do idei pisania listów do redakcji. Kiedyś dla młodych dziewczyn i kobiet, które nie były dziennikarkami czy znanymi osobistościami, napisanie takiego listu było często jedynym sposobem na powiedzenie czegoś głośno. Instytucja listów dawała czytelniczkom przestrzeń do utożsamienia się, odbicia w tym, co pisały inne kobiety. A napisanie takiego listu wymagało odwagi, powiedzenia wprost, że z czymś mamy problem, z jakąś kwestią się nie zgadzamy itd. Lusztig zebrała listy pisane w latach 70. do magazynu „Ms.” i pojechała w miejsca skąd te listy były wysłane. Poprosiła współczesne dziewczyny, by odczytały listy na nowo, odniosły się do nich. Często te dziewczyny przypominały pod jakimś względem autorki z tamtych lat. Reżyserce udało się też znaleźć kilka prawdziwych autorek listów i poprosić je, by odniosły się do tego, co napisały kilkadziesiąt lat temu. Lusztig miała niesamowity pomysł! Jej film z jednej strony pokazuje, że choć mijają lata, postęp często jest tylko pozorny, patriarchat chwieje się bardzo subtelnie, a problemy, których doświadczały kobiety kilkadziesiąt lat temu, wciąż są w dużej mierze aktualne. Z drugiej strony pokazuje, jak potoczyło się życie autorek listów. Te dziewczyny, dziś już kobiety, miały świadomość feministyczną, i choć w latach 80. były w absolutnej mniejszości, chciały zmienić obowiązujący system. A przede wszystkim zmienić swoje życie, bo każdą zmianę najlepiej zacząć od siebie. Okazało się, że nie był to daremny trud, że dziś są zadowolonymi z siebie osobami, które dokonywały czujniejszych wyborów. To, że zostały feministkami tylko im pomogło.

3 ewa szabowska 

kadr z filmu „Siostrzeństwo” 

To bardzo optymistyczne w porównaniu do pozorności zmian, o których opowiadałaś wcześniej.

Ewa Szabłowska: Zdecydowanie. Co do kolejnych filmów – w sekcji są też „Szwedzkie cukierki, koty i trochę przemocy”. To bardzo performatywny projekt, oparty na sztuce teatralnej dwóch dziewczyn. Jego twórcą jest Ester Martin Bergsmark, którego postanowiłam umieścić w sekcji dziewczyńskiej, ponieważ stara się on nie wchodzić w binarne rozróżnienia, nie określać, że coś jest męskie lub żeńskie. Manifestuje się to także w jego stroju – czasem można zobaczyć Ester w makijażu, innym razem Martina w „męskiej” koszuli w kratę.

 

Super, że jego film również znalazł się w sekcji „Girlhood”!

Ewa Szabłowska: Pomyślałam sobie, że dziewczyńskość to również stan umysłu, który można przyjąć choć na chwilę. I że powinien być on dostępny również dla chłopaków, którzy chcieliby pobyć dziewczynami. Często słyszę, że dziewczęcość jest bardzo ograniczająca, składa się z nakazów i zakazów – nie garb się, trzymaj nogi złączone, nie pobrudź się… A dziewczyny chciałyby też grać w piłkę i chodzić po drzewach. Wydaje mi się jednak, że chłopcy, którzy mają ochotę na zachowania stereotypowo przeznaczone dla dziewczyn, bywają jeszcze bardziej stygmatyzowani. Fajnie, by zaistniała przestrzeń, w której można po prostu być sobą.

 

Dobrze byłoby, gdy ta dziewczyńskość jako stan umysłu była dostępna również dla dojrzałych kobiet. Bez narażania się na negatywną ocenę otoczenia.

Ewa Szabłowska: Najlepiej, by takie zachowania nie generowały jakiejkolwiek oceny. Wszystko sprowadza się do wolności wyboru. A wracając do samego filmu – „Szwedzkie cukierki, koty i trochę przemocy” to obraz wielowątkowy. Mamy tu z jednej strony wątek performatywny, z drugiej wątek relacji dwóch dziewczyn, lesbijek, u których przyjaźń i związek zlewa się w jedno. Martin pokazuje też, że dziewczęcość to nie zawsze niewinny czas, że dziewczynki bywają okropnie okrutne.

 

Możliwe, że nawet okrutniejsze niż w dorosłym życiu.

Ewa Szabłowska: Wszystko dlatego, że jako dziecko nie filtrujesz i nie cenzurujesz jeszcze swoich emocji. Nie hamujesz ich, by dostosować się do wymogów społecznych. I kiedy masz tylko taką możliwość, bo wiesz, że ktoś ci się poddaje, potrafisz być bardzo wredną (śmiech). Kolejnym wątkiem jest natomiast wątek kulinarno-metaforyczny, że tak go określę. Pada zdanie: „żelatyna jest substancją pochodzenia zwierzęcego, która przyjmuje dowolny kształt”, i sugestia, że podobnie jest z miłością. Ona też jest pochodzenia zwierzęcego, bo wszyscy jesteśmy de facto zwierzętami i może dostosować się do najróżniejszych okoliczności, występować w najrozmaitszych formach. Jej definicja nie musi być raz na zawsze sztywnie ustalona – zakładać, że coś jest męskie lub żeńskie, dzielić przyjaźni i miłości, tu wszystko jest pomieszane, połączone ze sobą, wieloznaczne. Miłość jako żelatyna – urzekło mnie to porównanie!

 4 ewa szabowska

kadr z filmu „Szwedzkie cukierki, koty i trochę przemocy” 

O miłości, szczególnie tej wewnątrz rodziny, ale i pierwszych relacjach z chłopakami mówi „Virus Tropical”.

Ewa Szabłowska: Tak, w sekcji znalazła się też animacja Santiago Caicedo, wzorowana na pamiętnikach kolumbijskiej rysowniczki Power Paoli. To są takie zapiski niegrzecznej dziewczyny dorastającej w wieloosobowej rodzinie z klasy średniej. Paola przeciwko wszystkiemu się buntuje, idzie pod włos. Szuka też odpowiedzi, czemu jest inna niż większość rodziny, a przyczyn szuka już w trakcie ciąży jej matki, która nie mogła uwierzyć, że spodziewa się dziecka – myślała, że złapała jakiegoś tropikalnego wirusa (śmiech).

 

Ten film mocno skojarzył mi się z „Persepolis” Marjane Satrapi.

Ewa Szabłowska: Tak, mnie też, choć tu trafiamy do zupełnie innej strefy geograficznej – akcja ma miejsce w Salwadorze i Kolumbii. Ale estetyka jest podobna, dostajemy ten sam rodzaj ekspresji – odręczne rysunki wykonywane czarnym długopisem czy ołówkiem, takie zapiski na gorąco. To też wydaje mi się bardzo dziewczęce. Obydwie animacje powstały na bazie autobiograficznych powieści graficznych i pokazują młode dziewczyny na drodze do stawania się niezależnymi kobietami. I oczywiście, last but not least, „Skate Kitchen”, niesamowitej Crystal Moselle, pokazujący subkulturę nowojorskich skejterek. Skate Kitchen to autentyczny kolektyw z NYC i dziewczyny w filmie grają same siebie. Crystal Moselle („Wataha”, NH 2015) ma oko na streetstyle, ucho na uliczny slang i empatyczne serce dla nastoletnich przyjaźni.

 

Czy możesz jeszcze opowiedzieć coś więcej o swoich zainteresowaniach i tym, jak przekładają się one na sekcje, które tworzysz? Właściwie za każdym razem, gdy przyjeżdżam na Nowe Horyzonty, odkrywam jakąś ciekawą sekcję, której jesteś kuratorką.

Ewa Szabłowska: Obchodzę w tym roku okrągłą, dziesiątą rocznicę pracy przy Nowych Horyzontach. Jak już wspominałam, bardzo interesuje mnie kwestia kina kobiecego. Mam nadzieję, że za sprawą zorganizowanych sekcji, o których rozmawiałyśmy, będziemy mogli za jakiś czas spojrzeć w przeszłość i zobaczyć, co kobiety robiły w kinie w latach dwutysięcznych, jak ich twórczość się zmieniała i rozwijała. Natomiast drugim obszarem, który zawsze mnie interesował, był obszar przestrzeni domowej. Na pewno wpłynął na to fakt, że sama jestem mamą dwójki dzieci. W związku z tym spędzałam w domu sporo czasu. Wydaje mi się, że dom jest też warsztatem, laboratorium dla kobiet twórczyń. Artyści mężczyźni często mieli swoje pracownie, dużo podróżowali itd. A wiele kobiet było skazanych na dom, w związku z czym dokumentowały głównie swoją codzienność, czyniły bliskich bohaterami swoich filmów. Kilka lat temu zrobiłam sekcję „Selfie”, zatytułowałam ją tak pół żartem, pół serio, bo słowo „selfie” było wtedy wszechobecne, natomiast chodziło przede wszystkim o autoportret, który jest bardzo starym gatunkiem malarskim, ale realizuje się też w kinie. I właśnie kobiety z jakiegoś powodu bardzo często robią filmy o sobie i swoich bliskich.

 

Virginia Woolf uważała, że każda pisarka powinna mieć własny pokój. Ale gdy czyta się biografie pisarek lub wywiady z nimi, bardzo często okazuje się, że wiele z nich pisanie musiało wykonywać w biegu, między innymi obowiązkami, opiekując się dziećmi, bez idealnej pracowni… Niezbyt przypominało to mitologizowaną pracę pisarza – dalekie podróże, szalone przygody, siedzenie w knajpie, może gdzieś nad morzem, z kieliszkiem wina w ręku. Na to o wiele częściej mogli pozwolić sobie pisarze mężczyźni – Hemingway, Scott-Fitzgerald itd. A w książkach kobiet dużo miejsca zajmują często obserwacje środowiska domowego – czasem jedynego, jakie miały możliwość poznać. Te analogie są widoczne także u innych twórczyń – malarek, fotografek, reżyserek…

Ewa Szabłowska: Dla wielu tworzących kobiet ten własny pokój był i niestety pozostaje luksusem. Często myślimy o nim dopiero na końcu – bo w mieszkaniu musi być przecież przestrzeń do jedzenia, do spania, pokoje dla dzieci… A tego miejsca do pracy dla kobiet bardzo często brakuje. Dlatego kobietom zdarza się zawłaszczać inne przestrzenie – np. praca w kuchni i twórczość kuchenna jest bardzo ciekawa. Nie chodzi mi tylko o gotowanie, ale działalność artystyczną, choćby „Alfabet Kuchenny” Marthy Rosler. W takich pracach widać, że kobiety chcą nadać tej codzienności – która bywa znojna, męcząca, wymuszająca funkcjonowanie jak maszyna, powtarzanie pewnych czynności bez końca – jakiś głębszy sens. Podobają mi się relacje kobiet z codzienności, bo często artystki starają się wpisać je w większy schemat narracyjny. W zeszłym roku na wystawie izraelskiej „Home Front” (Front domowy) znalazło się wideo Yael Bedarshi „Praca mrówek”. Reżyserka jest tu również bohaterką – siedzi w domu z dziećmi, już nie może wytrzymać, bo ciągle albo któreś obleje się jogurtem, albo skaleczy, albo coś zniszczy. A tu jeszcze mrówki zaatakowały kuchnię (śmiech). Najpierw dostrzega, że ona sama czuje się jak mrówka, która musi cały czas tylko pracować. Chwilę później myśli, że jej życie wygląda całkiem jak scena z filmu katastroficznego – w końcu obcy gatunek atakuje planetę. Pytanie, czy w tej jednej przestrzeni domowej jest miejsce dla obydwu gatunków – mrówek i ludzi. Potem zauważa, że mrówki żłobią wzorki w etykietkach po coca-coli i dochodzi do wniosku, że może to też sztuka, a skoro mrówki są do niej zdolne, to wcale nie różnimy się tak bardzo jako gatunki. Małe wielkie katastrofy ścierają się tu z dystansem i olbrzymim poczuciem humoru. 

 

Przy okazji sztuki z Izraela – przypominam sobie film, który też był prezentowany na Nowych Horyzontach – „P.S. Jerozolima”. Jego reżyserka, Danae Elon, wróciła do rodzinnego kraju po latach, pokazywała życie codzienne swojej rodziny, reakcje swoich dzieci, to, czego uczą się w szkole itd. I znów te obserwacje bliskich były włożone w o wiele szerszy, tym razem polityczny kontekst.

Ewa Szabłowska: Na Nowych Horyzontach pojawiło się już sporo filmów z Izraela, natomiast w tym roku przygotowałam sekcję irańską. To już rzeczywistość o wiele bardziej inna od naszej. Rozdział między płciami jest większy, kobiety są o wiele mocniej represjonowane. Rozłam między życiem prywatnym a publicznym jest tak olbrzymi, że właściwie wszyscy mają dwie tożsamości – jedna prywatną, drugą publiczną. W sekcji pojawia się obraz „Leczenie kanałowe” – filmowy debiut bardzo ciekawej reżyserki, Samiry Eskandarfar. To taki trójgłos o kobiecości w Iranie. Opowieść w całości toczy się w domu. Słyszymy te wszystkie nakazy, które wkładają kobiety w określone role: „bądź taka a nie inna”, „miłość jest taka”, „przyzwyczaj się”, „małżeństwo prowadzi do tego” itp. Okazuje się, że te wszystkie zdania wypowiedziane na głos, wprost, robią piorunujące wrażenie. Jeśli mówimy o Iranie, bardzo ciekawe jest również to, że fakt, iż kobiety mają obowiązek tak mocno zasłaniać ciało w przestrzeni publicznej, paradoksalnie zamiast doprowadzić społeczeństwo do skromności i skierować uwagę na wyższe, duchowe cele, doprowadził do rozkwitu próżności, absolutnego kultu piękna. To bardzo dobrze pokazuje, że każda represja przynosi odwrotny skutek. W Iranie kobieca twarz jest obsesją, bo tylko ją widać. W kraju wykonuje się najwięcej operacji nosa na świecie. Ciekawie opowiada o tym Mania Akbari w filmie „Raz. Dwa. Raz”, którego bohaterka, młoda dziewczyna miała wypadek samochodowy, w efekcie którego jej twarz została oszpecona. Gdy kobieta wraca do zdrowia, wszyscy wokół się nad nią litują i żałują, że nie umarła albo nie straciła nogi. Po prostu przestała być piękna, a to ich zdaniem najgorsze, co mogło się jej przytrafić. Sama Akbari uciekła z Iranu i mieszka dziś w Londynie. Polecam więc również sekcję irańską, bo i w niej będzie można znaleźć bardzo ciekawe głosy kobiet.

ewa szabowska

Ewa Szabłowska w obiektywie Anny Jochymek dla magazynu festiwalowego „Na horyzoncie”

Pełną listę seansów z sekcji „Girlhood” znajdziecie na stronie Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Nowe Horyzonty. 

Fot. materiały prasowe