Michał Warchoł: W tym roku tematem przewodnim „Skrzyżowania Kultur” jest „Historia dźwięków i słów”. Jak waszym zdaniem cykl „Szlakiem Kolberga” wpisuje się w tę formułę?

Elżbieta Rottermund: Artyści, których odwiedziliśmy, twierdzą, że dźwięk wychodzi bezpośrednio ze słów, że niemożliwe jest zagranie utworu bez jego zaśpiewania. My wiemy, że wynika to z prostego faktu: muzyka ta nigdy nie była zapisywana w nutach, zatem jedynym sposobem jej utrwalenia było powtarzanie. Tak więc najłatwiejszym sposobem przekazania dźwięku były słowa. Bardzo dobrze jest to widoczne podczas naszych spotkań – gdy przychodzi do uczenia utworów ludowych, artyści tradycyjni często powtarzają: „Zaśpiewaj sobie, wtedy będzie ci to łatwiej zagrać”. Muzyka wychodzi ze słów, bo słowa nadają rytm. A ten rytm pozwala ją zapamiętać. Pamięć zaś to początek historii.

Michał Pietrusiewicz: Podczas naszych wypraw poszukujemy muzyki jak najstarszej, jak najbardziej źródłowej. Jeśli trafiamy na osoby, które urodziły się w latach 30., które uczyły się utworów od swoich rodziców, dziadków czy sąsiadów, często są one „nośnikami” dźwięków i słów nawet 
XIX-wiecznych. To jest pewna międzypokoleniowa nić pamięci, która trwa od kilkuset lat. Niestety, w wielu miejscach jest tak, że pani, która poznała tę muzykę od swojej matki czy babci, nie ma komu jej przekazać. Ta nić zostanie przerwana. Artyści ludowi często mówią nam, że ich muzyka już nikogo nie interesuje, że „kiedy my umrzemy, to będzie już koniec”.

 

I „Szlak Kolberga” to jeden ze sposobów na pielęgnowanie tej nici pamięci?

Grzegorz Jankowski: My tak naprawdę pełnimy dwie funkcje. Prezentujemy tę muzykę szerokiej publiczności, zaciekawiamy nią wykonawców współczesnych, ale dla mnie ważne jest to, że pomagamy w dowartościowaniu artystów w ich lokalnym środowisku. Tak było, gdy przyjechał raper Sobota. Wśród młodych ludzi w rodzinie muzyka pojawienie się rapera wywołało coś w rodzaju histerii… Wnuki zrozumiały, że działalność ich dziadka jest ważna i coś znaczy. I tak było wielokrotnie, czy ze Zbigniewem Wodeckim, z Natalią Kukulską czy – choć już mniejszym stopniu – z muzykami alternatywnymi, takimi jak Gaba Kulka, Julia Pietrucha czy Paprodziad.

Michał: Misja programu „Szlakiem Kolberga” jest bardzo trudna, ponieważ już widać, że tych pięknych mazurków, tych pięknych oberków, przyśpiewek czy pieśni religijnych, które były śpiewane przez kilkaset lat, nikt nie przejmie. Ponieważ realnie funkcję muzyki tradycyjnej na wsiach przejęło disco polo. I to jest proces nieodwracalny.

Elżbieta: Ale to też zależy od regionu i od rodziny. Ostatnio, gdy byliśmy na Podlasiu, mieliśmy taką sytuację, że dzieci i wnuki naszych bohaterów wstydziły się tej muzyki. Ale czasem jest tak, że mimo przerwy między pokoleniami – kiedy dzieci artystów nie zajmowały się muzykowaniem – pojawiają się wnuki, które zaczynają grać. I tu jest nadzieja.

 

No właśnie, nadzieja w młodym pokoleniu. Ale czy z waszej perspektywy widzicie możliwość kontynuowania tej przerwanej nici przez artystów popularnych, z którymi przyjeżdżacie do muzyków ludowych?

Grzegorz: Największym problemem jest przełamanie bariery pomiędzy tymi dwoma światami. Z jednej strony są artyści ludowi, którzy przez lata byli marginalizowani, przez co jest w nich lęk przed nowym. Z drugiej strony mamy artystów popularnych, często nieprzygotowanych na takie spotkanie, specyficzny rodzaj muzyki i wyzwanie, z którym przychodzi im się zmierzyć. Czasem traktują wieś jako skansen – „Oj, krówka i jakie ładne kurki”. Generalnie jednak są tym światem bardzo zainteresowani. Jeśli chodzi o artystów ludowych, w przeważającej części są otwarci na muzyków popularnych, jednak zdarza się, że mają do nich duży dystans. Taki dystans nie istniał, gdy pojawiał się Zbigniew Wodecki czy Mieczysław Szcześniak, ale jeśli są to muzycy dla nich nieznani, jest trudniej. Potrzeba wtedy dużo czasu i empatii, aby się udało. Bardzo nam zależy, aby ta relacja na poziomie człowiek–człowiek była prawdziwa, szczera, żeby to nie było sztuczne spotkanie przed kamerą. Jest to bardzo trudne. Ogromnie doceniam ruch odkrywania i ratowania muzyki tradycyjnej przez młodych ludzi z miasta. To, że spotykają się z muzykami tradycyjnymi i traktują ich jak mistrzów. Paradoksalnie jednak to spowodowało, że niektórzy z nich nabrali cech gwiazd rocka. Mówią tylko o sobie, o swoich nagrodach i swojej muzyce – „prawdziwi artyści”. Ciężko jest nam wtedy wydobyć prawdę o nich i stworzyć prawdziwy kontakt między bohaterami. Chciałbym skończyć z chłopomańskim mitem, z wizją wiejskiego muzykanta – „bożej krówki”, ze stereotypami, które nadal funkcjonują. Muzycy ludowi to osoby z całym bagażem dobrych i złych cech przynależnych prawdziwym artystom. Choć mają często taką magiczną aurę, której trudno gdziekolwiek doświadczyć. 

Elżbieta: Czasem są trochę zamknięci na nowe. Przykładem może być odcinek z Adamem Bałdychem. Choć nasz gospodarz deklarował, że jego muzyka jest otwarta, to gdy doszło do próby improwizacji wspólnie z Bałdychem, pojawił się opór. Przy czym tu nie chodzi o wielką zmianę, nie chodzi o to, żeby te utwory aranżować – choćby w wersji reggae.

Grzegorz: Zależy nam, aby ta otwartość dotyczyła obu stron, choć mam świadomość, że gdyby twórcy ludowi byli zbyt otwarci, to z ich muzyki nic by nie zostało. Ale chcielibyśmy, żeby muzyk tradycyjny był bardziej ciekawy improwizacji i muzycznego eksperymentu.

Michał: I tak, i nie, bo gdyby nie ten konserwatyzm twórców ludowych, to – jak powiedziałeś – nic by z tego nie zostało.

 

Frapuje mnie wasza metoda. Jak powstają poszczególne odcinki? Jak łączycie bohaterów w pary?

Michał: Przede wszystkim staramy się, by obie strony mogły sobie poradzić. W przypadku wokalistów kierujemy się podobną skalą głosu, a przy muzykach staramy się zachować podobne instrumentarium.

Grzegorz: Czasem dajemy także muzykom popularnym kilku artystów ludowych do wyboru, żeby mogli sprawdzić, kto ich najbardziej kręci i gdzie będzie potencjalna chemia.

Michał: Czasem bierzemy pod uwagę wspólnotę regionalną. Dzięki temu artyści mogą spotkać się z twórcami tradycyjnymi ze swoich stron
rodzinnych, a to wytwarza już nić porozumienia na dobry początek.

Ggrzegorz: Ale to nie jest takie proste, żeby się zgrali. Choć czasem powstają z tego ciekawe przyjaźnie. Np. Monika Borzym poszła wspólnie z panią Genowefą do salonu piękności, a podczas nagrywania kolęd negocjowała jej stawki. Wielu muzyków wspólnie koncertowało, Tymon nagrał płytę z góralami, Marcin Wyrostek odwiedził Czesława Kocembę w szpitalu, planowali wspólny koncert. Niestety choroba wygrała…

 

A jakie momenty z historii programu najbardziej zapadły wam w pamięć?

Grzegorz: Na pewno odcinek ze Zbigniewem Wodeckim. Kiedy nasza bohaterka ludowa zapytała, ile Zbyszek ma lat, on jej odpowiedział, że 65. Wtedy ona oznajmiła, że niebawem kończy 90, dodając: „To pan jeszcze długo pożyje”. Wodecki obiecał jej wtedy, że przyjedzie na jej okrągłe urodziny. I mimo maksymalnie wypełnionego kalendarza, przyjechał. Nasza bohaterka nadal żyje, a Zbyszka nie ma już z nami rok…

Elżbieta: Najbardziej wzruszający moment przeżyłam podczas realizacji odcinka z Hanną Banaszak, kiedy na plan przyszła prawie stuletnia matka naszej pieśniarki i zaczęła opowiadać historie o tym, jak straciła swoją matkę, będąc sześcioletnią dziewczynką, i jak musiała sobie sama dawać radę.

Grzegorz: Ale chyba największym zaskoczeniem było, kiedy jeden z naszych ludowych artystów zaczął nam grać i śpiewać „Rivers of Babilon” Boney M. – fonetycznie, bez znajomości angielskiego.

Elżbieta: Brzmiało to bardziej jak w jakimś narzeczu afrykańskim. W pewnym sensie powstał zupełnie nowy kawałek.

Grzegorz: Widać, że w warstwie językowej było to dla niego zupełnie niezrozumiałe, ale przecież ten kawałek wywodzi się z muzyki jamajskiej. I tak na naszych oczach powstała pętla łącząca muzykę całego świata.

Materiały prasowe Festiwal Skrzyżowanie Kultur 2018 / ilustracje Julia Mirny