Niebawem będzie można zobaczyć cię w serialowej ekranizacji „Ślepnąc od świateł”. Czy podobnie jak duża część Polaków też zaczytywałaś się w książce Jakuba Żulczyka? I jak zaczęła się twoja przygoda z serialem?

Marta Malikowska: Nie czytałam tej książki wcześniej, Żulczyka znałam z felietonów tylko, ale jak Krzysztof Skonieczny zaprosił mnie na zdjęcia próbne, to oczywiście przeczytałam ją bardzo szybko, połknęłam chyba w jeden dzień. Pamiętam, że miałam tę książkę ze sobą, gdy leciałam samolotem, jakąś krótką trasą, akurat trafiłam na jedyną scenę erotyczną i totalnie się podnieciłam, zapomniałam rzeczy z samolotu, odleciałam kompletnie, musiałam biegiem wracać do niego i oczywiście żałowałam, że to nie Pazina miała ten seks. (śmiech)

 

To chyba dobrze świadczy o książce, skoro tak się zaczytałaś.

Marta Malikowska: Tak, podobała mi się, miałam wrażenie, jakbym bardziej wciągała tę książkę jak narkotyk niż czytała. Tkwiłam w jakimś stanie maksymalnego, szalonego pobudzenia, czułam się jak na speedzie czy kokainowej jeździe, która jest tam obecna. Nie dało się od niej oderwać. Jarała mnie ta książka, ten świat brudny, popierzony, brutalny, mroczny. Krzysiek powiedział mi później, że już w trakcie czytania książki pomyślał o mnie jako Pazinie. Dla mnie, aktorki, to najlepsza sytuacja, kiedy reżyser od razu widzi we mnie postać. To znaczy, że potrzebuje mojej energii, konstrukcji psychicznej. Ma to jednak swoje plusy i minusy, bo skoro ktoś dostrzega cię w jakiejś bohaterce, oznacza to, że wcielanie się w nią będzie wymagało więcej realizmu – otworzenia się, eksploracji własnych emocji, także tej mrocznej strony. Szczególnie że Pazina to postać mocno znerwicowana, ze swoim bagażem smutku.

 

Jakie były twoje pierwsze odczucia względem Paziny po lekturze książki? Zauważyłaś między wami jakieś punkty wspólne, które sprawiły, że łatwo było ci się w nią wczuć?

Marta Malikowska: Mam taki specyficzny sposób zapamiętywania, że fabuła dość szybko mi umyka, ale w głowie zostaje jakiś zapach, kolor, emocja. Moja pamięć po prostu mocno opiera się na zmysłach. I oczywiście już w trakcie czytania powieści i od razu po niej pojawiły się u mnie pewne odczucia, jakaś intuicja względem Paziny, ale nie chciałam się na tym jeszcze skupiać, bo wiedziałam, że książka ma być tylko inspiracją. Miałam świadomość, że za bohaterami „Ślepnąc od świateł” stoją realne postaci. Nie chciałam poznawać Paziny, wchodzić w jej życie – chciałam samodzielnie zbudować ekranową bohaterkę. Scenariusz również trochę odbiega od książki, ale nie chcę tu spoilerować, co dokładnie się zmienia. W każdym razie byłam spokojna, że mogę razem z Krzyśkiem tworzyć tę postać na nowo.

 

A co najbardziej kręci cię w Pazinie jako postaci? I co było największym wyzwaniem przy wcielaniu się w nią?

Marta Malikowska: Najbardziej fascynuje mnie jej złożoność. Z jednej strony Pazina brnie do przodu, jest odważna, bezczelna, nawet wulgarna, z drugiej – to postać zagubiona, lekko depresyjna. Chyba największym wyzwaniem było pokazanie tej przyjaźni, miłości do Kuby. Chciałam najpierw zakolegować się z Kamilem Nożyńskim, który grał Kubę. Trochę pojeździliśmy w nocy samochodem po Warszawie. Było dużo rozmów, parę wypadów na miasto. Bardzo nam zależało, żeby się lepiej poznać, żeby lepiej się razem poczuć. Czytając książkę, czułam, że Kuba i Pazina mogliby być superparą. Zastanawiałam się, dlaczego nie są razem... Często jest tak, że tuż obok siebie mamy ludzi najbliższych, ale coś nam przeszkadza, nie dostrzegamy tego albo nie możemy się przełamać, nie chcemy pozwolić relacji wejść na inny poziom. Kto powiedział, że nie możemy np. sypiać z przyjaciółmi? Dlaczego tak się tego boimy? Gdzie jest ta granica między miłością a przyjaźnią?

 

Chyba wciąż trzymamy się sztywnego kategoryzowania relacji – mówimy: to jest przygoda na jedną noc, to przyjaźń, to miłość. Daje nam to poczucie bezpieczeństwa. A przecież miłość może przybierać bardzo różne formy.

Marta Malikowska: Dokładnie. Dla mnie przyjaźń to miłość. Po prostu. Każda dobra relacja jest miłością. Tylko z tym seksem mamy problem. (śmie

Samo mówienie o seksie w Polsce bywa wstydliwe.

Marta Malikowska: O tak, jestem teraz w Berlinie i dobitnie odczuwam różnicę w podejściu do seksualności, w mówieniu o niej. Tutaj czuję się zarówno o wiele bardziej swobodna, jak i bezpieczna, szczególnie w klubach. W Polsce nienawidzę tych lepkich rączek na imprezach, tego, że ktoś potrafi podejść do ciebie i bez pytania, nawet bez nawiązania jakiegokolwiek kontaktu, np. złapać za tyłek. W Berlinie nigdy mi się to nie zdarzyło, w Warszawie wielokrotnie. O przepraszam, zdarzyło mi się to w Berlinie raz, w klubie KitKat. Ale to bardzo specyficzny klub... Kto zna ten wie...

 

Skoro jesteśmy przy miastach – do nich też można żywić mocne uczucia. Bohaterowie „Ślepnąc od świateł” mają z Warszawą raczej trudne, toksyczne relacje. A jak jest z twoją relacją ze stolicą? W ostatnich latach mieszkałaś i pracowałaś w wielu polskich miastach.

Marta Malikowska: Ja całe życie bałam się Warszawy. Też takiej Warszawy, jaką pokazał Żulczyk i Skonieczny. Zaliczyłam próbę przeprowadzki do stolicy w 2014 roku, ale wystraszyłam się i wyjechałam. To miasto mnie przeraziło, czułam, że nie poradzę sobie w tutejszym show-biznesie, nie widziałam tu dla siebie teatru. Teraz wiem, że moje obawy były związane ze mną samą – moim osobistym rozwojem, świadomością, poczuciem własnej wartości. Przez kolejne lata na tyle się wzmocniłam – zarówno artystycznie, jak i emocjonalnie – że dziś czuję, że mogę mieszkać w Warszawie na własnych warunkach, czerpać z tego miasta to, co dobre dla mnie. Co więcej: nie tylko mieszkam w Warszawie już od dwóch lat, ale postanowiłam również rzucić teatralny etat, stanąć na własnych nogach, postawić na moje autorskie projekty, pisać scenariusze, reżyserować. Jestem na to gotowa.

 

No właśnie – poza grą stawiasz na tworzenie własnych projektów. Takim jest „Malina”. Czy możesz o niej opowiedzieć?

Marta Malikowska: To mój projekt-marzenie! Bardzo kobiecy. „Malina” to połączenie spektaklu, koncertu, sesji medytacyjnej i rytuału. Wychodzimy od postaci Maliny Michalskiej – tancerki i aktorki. Była pierwszą kobietą w Polsce, która założyła swoją szkołę jogi w Warszawie, w Staromiejskim Domu Kultury. Napisała też pierwszy podręcznik o jodze – „Hatha-Joga dla wszystkich”. Gdy Malina zdecydowała się zająć jogą i porzucić dla niej scenę, w Polsce jogi uczyli właściwie sami mężczyźni. Sama od lat praktykuję jogę, stąd wybór tematu. Zaczęłam chodzić na zajęcia, gdy byłam w ciąży, bo szukałam czegoś innego niż szkoła rodzenia, jakiejś przestrzeni, w której mogłabym spotkać się z moim ciałem i tym, które pojawiło się we mnie. Po 10 latach wymyśliłam „Malinę”, wysłałam na konkurs „Placówka” i udało się, Malina wygrała. Premiera 2 listopada w Instytucie Teatralnym. Spektakl tworzę razem z kobietami, wspaniałymi artystkami: Anką Herbut – dramaturżką, Agatą Siniarską – performerką, joginką i choreografką, Maniuchą Bikont – antropolożką, śpiewaczką, znawczynią wschodniej muzyki tradycyjnej, Mają Skrzypek – scenografką i kostiumografką, oraz Nastią Vorobiovą – artystką wizualną. Ja spróbuję sił po raz pierwszy w podwójnej roli, bo będę kreować na scenie i jednocześnie reżyserować całość. Chcemy stworzyć kobiecą świątynię. Nasza będzie się nazywała Świątynią Niewidzialnego Jednorożca pod wezwaniem Boskiej Matki Jogicznej.

 

Brzmi świetnie. Nie mogę się doczekać!

Marta Malikowska: To będzie taki artystyczno-antropologiczny eksperyment, w którym połączymy tradycje dalekowschodnie i te wschodnioeuropejskie, związane ze śpiewem ludowym. A do tego emancypacyjne przesłanie, bo będziemy pytać, na ile joga jest feministyczna? Bo przecież wymyślił ją mężczyzna dla swojej żony. Będziemy poruszać temat seksualności, ale też przemocy wobec kobiet. Chcemy przy tym „zapładniać” widzów miłością, odczarowywać wszystko „malinowymi” asanami, które same stworzymy.

 

Sama praktykujesz jogę od dawna, zastanawia mnie więc, czy masz jakieś własne metody pracy z ciałem? Takie rytuały, które pomagają ci jako osobie, ale też aktorce – wejść w rolę, a następnie pozbyć się nagromadzonych w trakcie gry emocji?

Marta: Oczywiście! Wypróbowałam już chyba wszystkie dostępne w Polsce systemy jogi – Iyengarę, Ashtangę, Hatha, Kundalini, a nawet Gimnastyki Słowiańskiej. Teraz nie potrzebuję już grupowej jogi, czasami tylko. Wypracowałam sobie własną praktykę, w której miksuję elementy z różnych systemów. Staram się każdego dnia chociaż na 15 minut usiąść na macie, podłodze, łóżku czy trawie i wsłuchać się w swoje ciało. Zamykam oczy, słucham, staram się poczuć, czego ono akurat potrzebuje, jak chce oddychać, jak siedzieć, jak leżeć. Ale nie jestem spójna – praktykuję jogę nieregularnie, palę papierosy, piję alkohol, lubię nocne, niezdrowe życie... Od trzech lat jestem na diecie wegańskiej, ale zdarza mi się zjeść czekoladę czy masło, pizzę w nocy, chociaż coraz rzadziej. Nie chcę być dla siebie taka sztywna, surowa, okrutna. Moja praktyka to kontakt z ciałem, mniej cierpienia, mniej dręczących myśli, mniej jedzenia. (śmiech) Generalnie minimalizm. Zlikwidowałam konto na Facebooku, nie mam Instagrama, ograniczam bodźce i zwracam się do wewnątrz.

 

Dziś nadmiar bodźców jest powszechny.

Marta Malikowska: To jest jakiś obłęd! Ten przymus bycia wszędzie, konieczność, żeby wszystko zobaczyć, przeczytać, przyswoić, a przy okazji zareklamować siebie. Podążamy w niefajną stronę. Bardzo mną wstrząsnęło, gdy uświadomiłam sobie, że sama też reklamuję się na Facebooku, że bardzo się od tego uzależniłam, że spędzam mnóstwo czasu w mediach społecznościowych. A to nie jest miejsce na prawdziwą rozmowę, spotkanie. Na szczęście się opamiętałam.

 

Zastanawia mnie, jak odnajdujesz się w aktorskim świecie, w którym nacisk na bywanie w różnych miejscach, promowanie się czy wpisywanie w obowiązujący kult piękna jest duży?

Marta Malikowska: Wcześniej grałam głównie w teatrze, dopiero teraz zaczynam się z tym mechanizmem stykać. Tak naprawdę nie wiem jeszcze, jak w tym wszystkim nawigować – tak, aby promować swoją pracę, ale pozostać w zgodzie ze sobą, nie dać się sprowokować, złamać. W 2015 roku razem z moją koleżanką Agatą Uniatowicz nakręciłam film „Portfolio”. Okazało się, że jeśli chcę mieć swoją agencję i grać w filmach, to potrzebuję showreela, czyli nagrania, w którym prezentuję moje aktorskie osiągnięcia. Pomyślałam, że nie chcę umieszczać w nim fragmentów z filmów czy przedstawień, w których już zagrałam, że chciałabym samodzielnie o sobie opowiedzieć. Nie ustalając żadnego scenariusza, wzięłyśmy więc z Agatą kamerę i poszłyśmy do lasu. Wyszedł z tego krótki film, który był zresztą później pokazywany na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym Nowe Horyzonty. To dokument o aktorce, która musi jakoś się zareklamować, wykreować wizerunek, a nie wie, jak to zrobić, i nie do końca chce. Wściekły, autoironiczny. Później, gdy zaczęłam jednak myśleć o „Portfolio”, doszło do mnie, że może nie byłam wobec siebie w pełni szczera, bo jednak na tym wspomnianym Facebooku potrafiłam się bardzo dobrze reklamować, tylko zobaczyłam, ile mnie to kosztuje, i stwierdziłam, że nie chcę w taki sposób mówić o sobie. Nie chcę polegać na mediach społecznościowych. Chcę poznawać ludzi, rozmawiać z nimi, patrzeć im w oczy, nawet przez ekran. Facebook dawał mi tylko iluzję konwersacji.

 

Tworzysz coraz więcej własnych projektów. Jakich ról jeszcze brakuje ci w polskim teatrze, kinie, serialu? Bardzo spodobało mi się, gdy w jednym z wywiadów powiedziałaś, że chciałabyś zagrać geja.

Marta Malikowska: Rzadko myślę o konkretnych postaciach, raczej o tematach – to one mnie interesują. Nie chcę zdradzać wszystkich planów na przyszłość, ale na pewno chciałabym zająć się tematem miesiączki. Zobaczymy, czy Polska będzie gotowa na performans o okresie. (śmiech) Chciałabym też nagrać płytę, bo zawsze marzyłam, by mieć zespół, i akurat tutaj, w Berlinie, trochę się to realizuje. Tworzymy właśnie spektakl „Moja Prywatna Apokalipsa”, który będzie miał formę koncertu, wystąpi ze mną trzech muzyków z Izraela. To będzie mocna, odważna rzecz, w punkowym duchu. Wizja przyszłości, w której Unia Europejska przestaje istnieć, skrajna prawica przejmuje władzę nad kulturą, mediami i sądownictwem na całym kontynencie. W tym przedstawieniu po raz kolejny przekraczam jakieś granice. Nie jest tak, że po prostu lubię szokować. Chyba raczej mam już taki bezczelny charakter, jakąś odwagę w sobie, co każe mi podejmować trudne tematy. I cały czas szukać odpowiedzi na pytanie, jak mogę być jeszcze bardziej prawdziwa.

 

Wiem, że masz córkę, która wystąpiła zresztą w przedstawieniu „Dziewczynki” w reżyserii Małgorzaty Wdowik, które pokazuje, jak od młodego wieku jesteśmy wtłaczane w pewne społeczne role i oczekiwania. Jak często rozmawiasz z nią o płciowych stereotypach, edukacji seksualnej itd.?

Marta Malikowska: Jagoda ma już 11 lat. Na pewno teraz – po kilku miesiącach dziewczyńskich warsztatów do przedstawienia – jest mi dużo łatwiej poruszać z nią pewne tematy. Rozmawiam z Jagodą otwarcie, o wszystkim, staram się oczywiście mówić o pewnych sprawach delikatnie i z wyczuciem. Jakoś tak po prostu, naturalnie się to dzieje. Ja widzę, jak zaczyna się zmieniać jej ciało; ona widzi, jak zmienia się moje. Jagoda dojrzewa i ja dojrzewam... I tak się obserwujemy nawzajem z czułością... Oczywiście, czasem sobie dogryzamy i narzekamy na nie. Ciężko jest zaakceptować zawsze w pełni, w każdej okoliczności swoje ciało – to wymaga ogromnej uwagi, głębokiej świadomości... Jagoda ma już swoją „okresową” kosmetyczkę, czekamy na miesiączkę.

 

Jak udało ci się wykształcić takie podejście? Czy ze swoją mamą też mogłaś swobodnie porozmawiać, czy też ta otwartość przyszła raczej z czasem, za sprawą wyrabianej przez ciebie świadomości?

Marta Malikowska: Niestety, moja mama nigdy nie rozmawiała ze mną na ten temat, podobnie starsze siostry. Ale mama miała w sobie taką cudowną, swobodną, kobiecą organiczność. To były lata 90., mieszkałam na wsi, o seksualności się po prostu nie mówiło. Miałam za to przyjaciółkę, z którą pierwszy raz aplikowałyśmy sobie tampony na obozie harcerskim. Robiłyśmy to totalnie intuicyjnie. Pamiętam, jakie to było trudne, trwało godzinami, te tampony nam wypadały… Wszystko, czego się dowiedziałam, wypracowałam więc sobie sama. I chcę dzielić się tym z moją córką. Na półce w naszym domu leży m.in. wasz numer „G’rls ROOM” o miesiączce i Jagoda może zawsze po niego sięgnąć. Lubi też bardzo „Kosmos dla dziewczynek”. Bardzo się cieszę, że powstaje coraz więcej takich publikacji.

 3 slepnac od swiatel malikowska HBO

A co chciałabyś, żeby jeszcze zmieniło się w podejściu do seksualności w Polsce?

Marta Malikowska: Przede wszystkim potrzebujemy solidnej edukacji seksualnej, powinna być w programie od podstawówki. To m.in. z braku edukacji biorą się wszelkie nasze problemy psychiczno-cielesne. Potrzebujemy swobody i otwartości w mówieniu o ciele, czułej i wnikliwej analizy swojej seksualności.

Premiera „Ślepnąc od świateł” będzie mieć miejsce 27 października w HBO o 22:00, a w HBO GO od rana będą dostępne wszystkie odcinki. 

Wywiad ukazał się pierwotnie w VII numerze „G'rls ROOM”.

4 slepnac od swiatel malikowska HBO

Fot. materiały prasowe HBO