Paulina: Za chwilę będziemy świętować 100-lecie uzyskania przez Polki praw wyborczych. W serialu „Drogi wolności” grasz emancypantkę. Można dziś mówić o tym, że ruchy kobiece rosną w siłę. Ciekawa jestem, jak oceniasz dzisiejszą sytuację kobiet, biorąc to wszystko pod uwagę?

Julia: Jest oczywiście lepiej niż 100 lat temu, zdecydowanie jesteśmy na innym etapie. Jednak choćby ruch #MeToo pokazuje, że walczymy, zmierzamy w jakimś konkretnym kierunku, ale walka wciąż trwa. Nadal musimy upominać się o swoje prawa, o bycie traktowanymi na równi z mężczyznami. A takie sprawy jak proces Bretta Kavanaugh są dobitnym przykładem, że głos jednego mężczyzny wciąż bywa silniejszy niż świadectwa wielu kobiet, że pobłaża się mężczyznom dopuszczającym się przemocy, w tym przypadku seksualnej, wobec kobiet. Do tego Donald Trump komentujący tę sytuację jako „przerażający moment dla mężczyzn”… I to właśnie rok po apogeum #MeToo. Myślę, że wiele osób podobnie jak ja liczyło, że ten proces będzie dogłębny, że sprawa zostanie rzetelnie zbadana, tymczasem ofiarę upupiono, postępowanie przed Senacką Komisją do Spraw Sądownictwa był niesamowicie szybki. To pokazuje, jak dużo jest jeszcze pracy przed nami.

 

Paulina: To akurat dość jaskrawy przykład, a wydaje się, że seksizm, zwłaszcza wymierzony w kobiety bywa nadal wręcz przezroczysty, traktujemy go jako „normalność”. 

Julia: Parę miesięcy temu wdałam się w dyskusję z kolegą, który użył ewidentnie seksistowskiego sformułowania. Zwróciłam mu uwagę. Jest to inteligentny chłopak, wydawało mi się, że z bliskimi mi przekonaniami, a tu okazało się, że trzeba wciąż tłumaczyć podstawy. Dodatkowo uznał, że zwyczajnie się czepiam. Seksizm niestety wciąż łatwo zbyć śmiechem. Wydaje mi się, że brak edukacji równościowej powoduje takie sytuacje, ale też brak wrażliwości, brak zwracania uwagi na język, na słowa. Uważam, że to, jak mówimy o danej sprawie jest szalenie ważne. Język stwarza naszą rzeczywistość. To, jakich słów używamy na co dzień, jakie żarty rzucamy w przestrzeń. Weźmy takie choćby sformułowanie „płacze jak baba”. Nawet rzucone w żartach gdzieś tam nam zostaje z tyłu głowy, wpływa na rzeczywistość, wzmacnia stereotypy krzywdzące dla obu płci.

 

Paulina: Czyli jesteś raczej pesymistką czy też realistką, jeśli chodzi o sytuację kobiet, równość i tolerancyjność naszego społeczeństwa?

Julia: Chciałabym być optymistką, idealistką, ale wciąż widzę, jak wiele pracy u podstaw jest do zrobienia. Cały czas borykamy się też z tematami tabu. Spójrzmy na przykład na reklamy podpasek: mainstreamowe marki z maniakalnym uporem stosują niebieski płyn, który ma symbolizować krew menstruacyjną. A ta krew jest przecież czerwona. I co w tym kolorze złego. Takie przekłamywanie rzeczywistości umacnia tabu, sugeruje, że krew miesięczna jest nieczysta, z jakiegoś powodu wstydliwa. W szkołach nie ma edukacji seksualnej – rzetelnej, obiektywnej. Jest za to łatwy dostęp do internetu i treści pornograficznych, które ustawiają młodym ludziom wyobrażenia o seksie na przyszłość. Wyobrażenia, które często nie pokrywają się z rzeczywistością i generują problemy z samoakceptacją. Przecież te wszystkie aktorki porno mają cipki jak z jednej taśmy produkcyjnej! Czytałam ostatnio artykuł o tym, że w Stanach Zjednoczonych szalenie popularne są zabiegi chirurgiczne miejsc intymnych zwane „the Barbie”, bo właśnie tak ma wyglądać cipka. Mała, różowa, symetryczna – jak u lalki. Nie krytykuję samego zabiegu, tylko „ideały” które są nam na każdym kroku serwowane.

 

Paulina: A gdzie według ciebie rodzą się te ideały?

Julia: Ideały wynikają z tego, że w ogólnym dyskursie na temat seksu i kobiecości dominuje męska perspektywa. Kobieca wygoda i przyjemność seksualna zdają się być mniej ważne. Na szczęście zaczynamy o tym mówić, właśnie my, kobiety, przełamujemy ten dyskurs, obalamy mity, mówimy, jak jest naprawdę. Oczywiście to też zależy od środowiska, ale wydaje mi się, że i w mediach podejmuje się ten temat. Świetna jest na przykład platforma omgyes.com, dzięki której dziewczyny mogą się nauczyć własnej przyjemności, tego jak się dotykać, ale też upewnić się, że to jest normalne i nie należy się tego wstydzić. W naszym kraju niedawno ukazała się książka Anji Rubik jako odpowiedź na brak edukacji seksualnej w szkołach. Polecam też lekturę „Radości z kobiecości”, którą napisały dwie studentki medycyny z Norwegii, bo dużo w niej wiedzy na temat kobiecej seksualności i cielesności.

 

Paulina: Tak, to faktycznie świetne źródła wiedzy, które i my polecamy. A przecież ciężko cieszyć się swoim ciałem i podejmować świadome decyzje wobec niego, kiedy wiedzy podstawowej brak.

Julia: W moim przekonaniu, wiedza pomaga nam zbudować kontakt z własnym ciałem i zaufanie wobec niego. Dzięki niej możemy wybierać najlepsze dla nas opcje. Na przykład sposób antykoncepcji najwygodniejszej dla nas. Dla przykładu, ja stosunkowo niedawno, po latach używania antykoncepcji hormonalnej, dowiedziałam się, że są też inne możliwości. Teraz używam komputera cyklu, którego działanie opiera się na mierzeniu temperatury bazowej. Dzięki comiesięcznym wykresom i dokładnej wiedzy, kiedy zbliża się dana faza cyklu, lepiej poznałam swoje ciało. Wiem, kiedy zazwyczaj mam zjazd energetyczny, kiedy bywa, że boli mnie głowa, a kiedy potencjalnie będę się czuła fantastycznie. Każda z nas jest inna i co innego jest dla każdej z nas normalne. Taka wiedza jest przydatna, zwłaszcza wtedy, gdy coś zaczyna się „psuć”. Znając swoją normę, dużo szybciej jesteśmy w stanie wychwycić moment, kiedy hormony nie działają jak trzeba i należy się udać do lekarza.

 

Paulina: Krążąc wokół menstruacji: używasz też podpasek wielorazowych i kubeczka, prawda?

Julia: Tak! To element z jednej strony dbania o moje ciało – przerażają mnie rakotwórcze chemikalia używane do wybielania podpasek i tamponów, a z drugiej strony – to składowa mojej świadomej życiowej postawy – staram się produkować jak najmniej śmieci, stosuję bardziej ekologiczne i ekonomiczne środki higieniczne. Już nie mówiąc o tym, że dla mnie ten sposób dbania o higienę jest po prostu wygodniejszy.

 

Paulina: No właśnie, na nasze spotkanie przyszłaś z własnym kubkiem. Jakie są początki twojej świadomej postawy?

Julia: Im więcej czytam, im więcej dowiaduję się o świecie, tym bardziej jestem wyczulona na krzywdę ludzi, zwierząt, zanieczyszczenie naszej planety. Jednym z takich pierwszych etapów mojego świadomego życia było przejście na weganizm. Niestety za pierwszym razem mi się nie udało, bo postawiłam na rewolucję. Kiedy odstawiałam mięso etapami, przeszłam na wege z powodzeniem. Więc jestem zdecydowanie zwolenniczą metody małych kroków. Moja wegańska postawa wynika zaś z tego, że zależy mi na zwierzętach, walczę o ich prawa, dobre traktowanie. Zdaję sobie też sprawę, jak bardzo mięsożerność szkodzi naszej planecie, a więc i nam – np. gazy cieplarniane wytwarzane przez przemysłowe fermy mięsa zanieczyszczają atmosferę bardziej niż samochody. Dbając o środowisko, staram się też redukować użycie plastiku na co dzień, wybieram wielorazowe opakowania, reperuję, wykorzystuję produkty do maksimum.

Zdaję sobie sprawę, że nie da się być w 100% zero waste czy wyeliminować wszystkiego, co szkodliwe dla planety, ale możemy zrobić wiele, aby choć część z tych złych nawyków ograniczyć. Strasznie mnie frustruje, kiedy ludzie mówią, że wolą nie wiedzieć i nie widzieć, jak jest źle: jak okrutny jest przemysł mięsny wobec zwierząt czy jak fatalne są prognozy dla naszego ekosystemu na najbliższe kilkadziesiąt lat. Często spotykam się z poglądem, że przecież jeden kotlet schabowy czy plastikowy kubek w kawiarni nic nie zmieni. Ręce czasem opadają, ale tym bardziej ja staram się być eko, tym bardziej chcę być przykładem, że da się choć trochę żyć lepiej, less waste i bardziej slow. Wierzę, że jednak mamy wpływ na otaczającą nas rzeczywistość.

 

Paulina: Dopiero co wróciłaś z Ameryki Południowej. To była twoja kolejna podróż w te rejony. Co cię tam ciągnie? Czy tam żyje się wolniej?

Julia: Byłam tam drugi raz  głównie dla niesamowitej natury. Generalnie, podróżując, nie zwiedzam za bardzo miast, a zaszywam się wśród przyrody. Dwa oceany, rzeki, dżungla – to swego rodzaju raj. Tym razem byłam w Panamie i Kolumbii, gdzie odwiedziłam m.in. region Chocó nad Pacyfikiem. To jedna z najbiedniejszych części Kolumbii, trochę odcięta od świata, nie da się tam przedostać drogą lądową, a jedynie morską lub awionetkami. Jest tam bardzo biednie, ale mieszkańcy wydawali mi się szczęśliwi, a być może nawet szczęśliwsi od ludzi żyjących w mieście, czyli w pędzie, gdzie ciągle chcemy czegoś więcej, gdzie ogromny wybór zabiera czas.

Podczas swojej podróży spotkałam parę Europejczyków, którzy porzucili wielkomiejskie życie w Paryżu, świetne kariery i postawili na slow life. Zbudowali dom na odludziu, niby się odcięli, ale wciąż we krwi mieli kult pracy, nie potrafili odpoczywać. Ciągle wymyślali sobie zajęcia, ulepszali dom, pracowali w ogrodzie. Zrozumiałam tam, że w zachodnim świecie zatraciliśmy dziś tak naturalną umiejętność jak odpoczywanie, musimy się tego nauczyć od nowa.

 

Paulina: A czy Ty odpoczęłaś w czasie tej podróży?

Julia: Ruszyłam tam po zakończeniu intensywnych, trwających ponad rok zdjęciach do serialu „Drogi wolności” – w ten projekt byłam mocno zaangażowana emocjonalnie. To była wspaniała przygoda, ale rzeczywiście potrzebowałam odpoczynku. Mój wyjazd również był intensywny – podróżowałam z plecakiem, spałam w hamaku, ale odcięłam się psychicznie od życia na planie. Fizyczne zmęczenie, ale i bliskość niesamowitej natury pomogły mi się oczyścić i naładować baterie.

Muszę jednak przyznać, że i mi z trudem przychodzi relaksowanie się. Staram się pielęgnować rytuały dbania o siebie, aby zniwelować stres i napięcia, które związane są z moją pracą. Zamykam się w łazience, nakładam maseczki, robię kosmetyki na własny użytek – wszystko po to, aby nie tyle pielęgnować urodę, co zadbać o moje dobre samopoczucie. A to bez wątpienia przekłada się na mój wygląd.

 

Paulina: Wspomniałaś o pracy na planie „Dróg wolności”, w którym rodzina Biernackich wzorowana była na twoich krewnych. Sama zagrałaś jedną z sióstr emancypantek, które tworzyły tygodnik „Iskra”.

Julia: Sama historia przedstawiona w „Drogach wolności” jest fikcyjna – to serial obyczajowy, jednak nawiązujemy do ówczesnych realiów historycznych, a model serialowej rodziny faktycznie oparty jest na tym, jak w swoich pamiętnikach opisała go babcia mojego taty. W ogóle muszę powiedzieć, że zarówno rodzina mojego taty, jak i mojej mamy to przykład matriarchalnego układu z silnymi, charyzmatycznymi i inspirującymi kobietami, które miały i mają na mnie ogromny wpływ. 

Praca na planie „Dróg” pokazała mi, że problemy, z którymi mierzyły się kobiety 100 lat temu, nadal są niestety aktualne. Alina – najstarsza z serialowych sióstr – w czasie rozmowy z potencjalnym autorem artykułów dowiaduje się, że miejsce kobiety jest w kuchni i w kościele a nie w pracy. Mężczyzna nie wyobraża sobie, żeby pracę dawała mu kobieta, w dodatku młodsza od niego. Zdaje mi się, że dziś wciąż borykamy się z podobnymi sytuacjami. Albo nie możemy przebić szklanego sufitu, albo nasze kompetencje nawet na wysokich stanowiskach bywają kwestionowane z kuriozalnych powodów.

Jakiś czas temu czytałam o eksperymencie – mężczyzna i kobieta pracujący w tej samej firmie na tych samych stanowiskach zamienili się mailami na tydzień. Ona odpowiadała klientom jako on i na odwrót. Dla kobiety był to najłatwiejszy i najprzyjemniejszy okres pracy, z łatwością załatwiała wszystkie sprawy za pośrednictwem maila kolegi. Z kolei on przekonał się na własnej skórze, jak ciężko bywa kobietom, jak często ktoś nie ufał mu i chciał poprowadzenia danej sprawy przez jego przełożonego. Tymczasem wiele osób, mężczyzn, ale i kobiet, oburza się, kiedy wypływa jakiś feministyczny temat, że przecież jest równouprawnienie i kobietom żyje się obecnie świetnie. Jednak pewne mechanizmy są wręcz przezroczyste, o pewnych nie mamy pojęcia, jeśli nie doświadczymy ich na własnej skórze. Tymczasem każdego dnia wiele dziewczyn i kobiet mierzy się z mikroagresją różnego rodzaju. Ile z nas usłyszało od nieznajomego mężczyzny „uśmiechnij się”! Kto by odważył się powiedzieć coś takiego obcemu mężczyźnie? Ale takie sytuacje to i tak drobiazg przy tym, że każda z nas zna to uczucie, gdy wracając po zmroku do domu, udaje, że rozmawia z kimś przez telefon, ma wyostrzone wszystkie zmysły, nasłuchuje kroków za sobą, ściska w ręku klucze czy inny przedmiot, aby mieć się w razie czego czym się bronić. To jest nasza codzienność i często sobie nie zdajemy sprawy, że tak nie powinno być.

1 julia rosnowska

Fot. Weronika Kosińska