Jak nas uczy nowe kino rumuńskie, w filmie zaczynającym się od rodzinnej biesiady prędzej czy później musi coś emocjonalnie eksplodować. W „Sofii” następuje to nad wyraz szybko, bo już przed upływem pięciu minut tytułowa bohaterka, dwudziestolatka z klasy średniej niższej, dowiaduje się, że jest w niechcianej, a do tego zaawansowanej ciąży, którą wyparła ze świadomości.

Dalej też będzie poniekąd „po rumuńsku” – wzajemne oskarżenia, wstydliwe sekrety, wyciąganie brudów, a wszystko to podane w surowej formie, zdominowanej przez statyczne ujęcia w tanich wnętrzach i ciasne kadrowanie. Przez moment nawet się wydaje, że fabuła pójdzie w stronę wybitnych „4 miesięcy, 3 tygodni i 2 dni” Cristiana Mungiu.

To jednak wciąż dopiero pierwszy kwadrans filmu, który już po chwili odbija od tematu aborcji i zdaje się skręcać w rejony opowieści o poszukiwaniu sprawiedliwości za gwałt, niczym w tunezyjskiej „Pięknej i bestiach” Kaouther Ben Hanii. Imponuje, że choć reżyserka prowadzi historię linearnie, bardzo prostymi środkami, to zarazem co rusz myli tropy.

Jest coś niezwykle budującego w tym, że „Sofia” jako film podpisany przez kobietę z „egzotycznego” kraju to na naszych ekranach nie wyjątek, lecz kolejne w krótkim odstępie czasu, wyraźne potwierdzenie tendencji, po wspomnianym dziele Ben Hanii, ale też indonezyjskiej „Marlinie” Mouly Suryi czy zambijskim „Nie jestem czarownicą” Rungano Nyoni. Choć wypada zaznaczyć, że ta radość z rosnącej reprezentacji kobiet za kamerami ma cokolwiek słodko-gorzki smak; wszak wszystkie opowiadają o systemowym uprzedmiotowieniu swoich rodaczek, zjawisku nieobcym żadnej szerokości geograficznej.

Współczesne Maroko z „Sofii” przypomina Turcję z „Mustanga” Deniz Gamze Ergüven. Tradycja miesza się z nowoczesnością, seks pozamałżeński jest penalizowany, zaś aranżowane małżeństwa pozostają na porządku dziennym. „Trzeba zrozumieć, że w Maroku małżeństwo nadal jest symbolem sukcesu i że wszyscy do niego dążą. Dzięki niemu ustala się swoją pozycję społeczną. Dlatego wesela muszą być jak najwystawniejsze i pełne przepychu. Żyjemy w społeczeństwie na pokaz, gdzie bardzo ważne jest, jaki stworzymy obraz siebie i swojej rodziny. Rodzice Sofii bardziej przejmują się tym, że ojciec dziecka pochodzi z niskiej klasy społecznej niż samym dzieckiem. Ciąża ich córki jest mniejszą hańbą niż jej ślub z chłopakiem pochodzącym z ubogiej dzielnicy. Chodzi oczywiście o ratowanie honoru rodziny i córki, ale przede wszystkim o zachowanie pozycji w oczach innych”, tłumaczyła reżyserka w jednym z wywiadów.

„Upokorzyłaś swoich rodziców”, słyszy Sofia, dziewczyna beznamiętnie zrezygnowana, pozbawiona złudzeń, z twardym pragmatyzmem zaszczepionym przez nieprzyjazny system. To bohaterka-symbol, bardziej reprezentantka licznych Marokanek w podobnym położeniu, niż rasowa indywidualność. Pasywną osobowość postaci dobrze oddaje Maha Alemi, naturszczyczka o genetycznie wydętych ustach, marokańska kopia Kristen Stewart.

1 Sofia

Kontrapunktem dla Sofii jest jej witalna kuzynka Lena, przedstawicielka klasy wyższej, wykształcona idealistka, „zachodnia” w ubiorze, sposobie bycia, ale i zgoła naiwnym postrzeganiu rzeczywistości. Energiczna Sarah Perles w tej roli z łatwością zjednuje sobie naszą sympatię, w przeciwieństwie do apatycznej Alemi, co stanowi również swego rodzaju grę reżyserki z widzem, specyficzny test na współczucie warunkowane charakterem obiektu naszego zainteresowania. Tym bardziej że gdy Lena przez cały film pozostaje tak samo życzliwa i ujmująca, Sofia z biegiem czasu wikła się w dwuznaczne moralnie sytuacje i zawiera coraz trudniejsze kompromisy. W pewnym momencie musimy sobie nawet odpowiedzieć na pytanie: czy w chwili, gdy ofiara zmienia się w oprawcę, możemy to jeszcze usprawiedliwiać niesprzyjającymi okolicznościami? Aż przypomina się Pielewin i jego szydercze „Nigdy nie obwiniaj siebie o coś, o co możesz obwinić system”.

W tym kontekście świetnie zostaje nakreślona postać Omara, ojca dziecka Sofii, owego nieszczęśnika z nizin społecznych. Omar, ciekawie sportretowany przez Hamzę Khafifa, slamera o melancholijnym spojrzeniu, zdaje się zrazu czarnym charakterem, sprawcą całego zamieszania, ale to znów mylne wrażenie. W kompleksowym świecie Benm’Barek nie wszystkie kobiety są skazane na pożarcie i nie wszyscy mężczyźni okazują się drapieżnikami. Wynikające z patriarchatu przyzwyczajenia do określonych ról społecznych oczywiście pozostają głęboko zakorzenione, niemniej gdzieś na dole łańcucha pokarmowego uprzywilejowanie genderowe przestaje mieć większe znaczenie. Feminizm wcale nie kończy się tam, gdzie trzeba wnieść lodówkę na czwarte piętro, lecz tam, gdzie do tej lodówki nie ma co włożyć. Bieda nie rozróżnia płci.

 

Fot. materiały prasowe