Co w podejściu Adiny Pintilie, jej sposobie pokazywania seksualności w obrazie „Touch Me Not” najbardziej panią urzekło?
Dorota Jędrasik: Jeszcze zanim obejrzałam film, od razu przyciągnął mnie jego temat, czyli ciało w połączeniu z emocjami. To obszar, który pasjonuje mnie od lat i którym zajmuję się zawodowo. Natomiast już po seansie najbardziej urzekł mnie chyba naturalizm w przedstawieniu seksualności. Wydało mi się to tak ludzkie, bliskie, szczere, organoleptyczne… Oczywiście ujęły mnie też postaci.
A reżyserka zadbała o to, by postaci były bardzo różnorodne, co rzadko widzimy na ekranie.
Dorota Jędrasik: Rzeczywiście na ekranie może tej różnorodności brakuje, ale w społeczeństwie jest przecież powszechna. Choć możemy mieć zaburzony obraz, bo różne odcienie seksualności, zachowania czy ciała, które odstają od tego, co jest powszechnie uznawane za „normę”, są zasłaniane, niepokazywane. W Polsce mamy dość ograniczony dostęp do informacji o seksualności. Natomiast ten film w sposób zupełnie niewulgarny, pełen otwartości pokazuje naturalne aspekty seksualności, które jednak w naszym kraju bywają spychane na margines.
Reżyserka bada te różne odcienie seksualności. Zarówno w filmie, jak i wywiadach deklaruje, że kiedy była młodsza, wydawało jej się, że doskonale wie, czym jest miłość, bliskość czy intymność. Pracując nad „Touch Me Not”, zaczęła wymazywać z głowy to, co wcześniej brała za pewnik, otworzyła się na różne spojrzenia, definicje. Zastanawia mnie, jak do tych definicji podchodzi psychologia. Weźmy pod lupę np. pojęcie intymności. Na ile szerokie jest spektrum, w ramach którego możemy samodzielnie je konstruować – uwzględniając, że każdy z nas może mieć odmienne potrzeby, zupełnie inaczej definiować swoje granice itd. – a kiedy z psychologicznego punktu widzenia wypadałoby przyznać, że mamy z intymnością problem?
Dorota Jędrasik: To bardzo szerokie pytanie, ale jeśli miałabym jak najbardziej uprościć odpowiedź, stwierdziłabym, że zaalarmować powinien nas emocjonalny dyskomfort, ból, który się z intymnością wiąże. Może być tak, że seksualność staje się bardzo kompulsywna, ale może być też zupełnie stłamszona. Przeważnie istnieje w nas jakaś potrzeba, ale okazuje się, że kiedy ją zrealizujemy, wcale nie czujemy się lepiej, nie doznajemy ulgi, nie jesteśmy szczęśliwsi – pojawia się za to jakiś rodzaj niewygody, uczucie pustki, cierpienia, zachodzi w nas jakaś wewnętrzna sprzeczność.
Tak zwany lowenowski nurt psychologii, w którym pani pracuje, szuka źródeł tych emocji zarówno w umyśle, jak i ciele, traktując człowieka holistycznie. Zakłada, że ciało bardzo dużo zapamiętuje. Co konkretnie może zapamiętywać i jak to się objawia?
Dorota Jędrasik: Lowen – podobnie jak twórcy innych nurtów – uczył, że charakter człowieka kształtuje się przede wszystkim przez pierwsze 7 lat życia. Jednocześnie zwrócił uwagę na to, iż w tym samym czasie kształtują się również pierwsze napięcia, blokady i zawieszenia w naszym ciele. One również wpływają na charakter, determinują, jacy jesteśmy w dorosłości – także w sferze seksualności. Z czasem kształtują się kolejne napięcia i blokady. Ciało zapamiętuje bardzo dużo – nieprzepracowane emocje, którym nie dajemy ujścia, stres, który trzymamy w sobie, traumy, rozczarowania. Skutkuje to spięciem, zarówno określonych mięśni, części ciała, jak i emocjonalnym. Bioenergetyka jest nauką o pełni wyrażania, dąży do tego, byśmy zyskali jak największą świadomość ciała, byli w stanie w pełni przeżywać wszystkie emocje, również te seksualne.
Czytając o metodzie Lowena, zauważyłam, że większość ćwiczeń jest mocno skupiona na pracy z ciałem, zaś niekoniecznie na odkopywaniu traum, dogrzebywaniu się do konkretnych wspomnień, co przerabia się w niektórych metodach terapii. W filmie też widzimy taki model pracy. Np. obserwujemy Laurę, gdy bada swoje granice podczas kolejnych ćwiczeń, widzimy, że wywołuje to w niej gwałtowne uczucia, pojawia się gniew, ale nie poznajemy dokładnej historii – nie dowiadujemy się, jakie doświadczenia tak na nią wpłynęły.
Dorota Jędrasik: Nie poznajemy całej historii Laury, natomiast film też pokazuje jedynie ułamek jej pracy ze sobą. Dla odmiany reżyserka dzieli się bardzo osobistą historią o swojej matce, opowiada swój sen, z którego możemy wnioskować, jak ta relacja, podejście jej matki do cielesności czy seksualności wpłynęły na Adinę. Nie jest tak, że w nurcie lowenowskim nie ma miejsca na historie. Bioenergetyka również dotyka traum, natomiast niekoniecznie skupia się na samym mówieniu o nich. Bardzo często w tej metodzie pracujemy z osobami, które nie pamiętają pewnych zdarzeń, ale ich ciało pamięta. A jak już wspominałam, ciało pamięta za nas różne rzeczy. Ciała nie da się oszukać. Czujemy to, co czujemy i musimy przyznać przed sobą, że nie jesteśmy w stanie w pełni kontrolować uczuć. W rozmowie – z kimś czy z samym sobą – możemy pewne rzeczy zracjonalizować, stwierdzić, że np. nie ma powodu byśmy czuli się w jakiś sposób. Możemy mieć tego świadomość, ale nie oznacza to, że z łatwością zapanujemy nad danym uczuciem. Praca z ciałem może przebiegać w różny sposób. Możemy np. pracować z oddechem, głosem, z bliskością i granicami, sprawdzać, jak czujemy się w danej relacji, ale możemy też uwzględnić w tym dzielenie się historiami. Ta metoda jest bardzo holistyczna, łączy różne działania.
A jak z punktu widzenia psychoterapeutki patrzy pani na formę „Touch Me Not”? Jest ona bardzo eksperymentalna, granice między prawdą a fikcją się zacierają, bohaterowie występują pod własnymi imionami i mocno odsłaniają się przed widzami. Film ma wymiar terapeutyczny, jednak w przeciwieństwie do klasycznej terapii, które odbywa się między dwoma osobami czy w małej grupie, tutaj bohaterowie dzielą się wszystkim właściwie z nieograniczoną ilością osób, które obejrzą film. Na pewno było w tym coś wyzwalającego, ale może też na swój sposób niebezpiecznego?
Dorota Jędrasik: Myślę, że to odsłanianie się nie było zagrażające. Po tym, co zobaczyłam na ekranie, miałam wrażenie, że każda z osób występujących w filmie wykazała się wielką odwagą, miała olbrzymią chęć podzielenia się swoją historią, doświadczenia samego siebie w takiej sytuacji. Wyczuwałam ekscytację, oczywiście połączoną pewnie z jakąś dawką lęku, ale nie miałam poczucia, że czyjeś granice zostały przekroczone. Wśród zajść pokazanych na ekranie najbardziej intruzywna była praca tego terapeuty nazywanego Seani Love, który wchodził w przestrzeń Laury, by mogła przekonać się, jakie reakcje to w niej wywoła. Na ekranie nie oglądamy momentu zawarcia przez nich tak zwanego kontraktu terapeutycznego, nie wiemy, na co Laura dokładnie dała pozwolenie, ale przy kolejnych ćwiczeniach Seani zawsze informuje ją wcześniej, co zamierza zrobić. Co więcej: część bohaterów opowiada na ekranie wprost o tym, co dało im doświadczenie z „Touch Me Not”. Christian prowadzi też bloga, dzieli się z ludźmi swoim życiem.
I bardzo chce zmienić powszechne podejście do niepełnosprawności.
Dorota Jędrasik: Tak, dlatego udział w filmie był dla niego bardzo ważny osobiście. Laura natomiast jest w innym momencie, przyznaje, że dzięki filmowi zaczyna patrzyć na nowo na swoją seksualność, odkrywać różne jej aspekty, sprawdzać, gdzie chciałaby być. Myślę sobie, że rzeczywiście jej mogło być najtrudniej, bo wbrew pozorom znajduje się ona w grupie społecznej, która jest bardzo mocno wykluczana. Kobieta po pięćdziesiątce, która chce odkrywać swoją seksualność. Nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni, nie dajemy na to przyzwolenia.
W ogóle seks osób starszych spychany jest na margines, o tym się nie mówi.
Dorota Jędrasik: Tak, ale myślę, że ta granica wieku dla kobiet i mężczyzn jest zupełnie inna. Pięćdziesięciolatek, który ma swoje seksualne potrzeby nas nie dziwi, ale pięćdziesięciolatka to już co innego. Pracuję z różnymi dojrzałymi osobami i niestety znacznie częściej słyszę, że to kobiety są negatywnie oceniane przez pryzmat swojej seksualności. Jednocześnie temat seksu podczas terapii pojawia się zawsze. Na różnych etapach u różnych osób, ale jest to sfera, w której mamy wiele problemów. Wynika to z olbrzymiej ilości legend, stereotypów, przekonań na temat seksualności zakorzenionych w naszym społeczeństwie, które nie działają na naszą korzyść. „Touch Me Not” również mówi bardzo dużo o ocenach społecznych. O tym, kogo i co, dlaczego i jak postrzegamy.
Jesteśmy przyzwyczajeni do oceniania, przyczepiania komuś określonej metki. Natomiast dla odmiany jesteśmy zupełnie nieprzyzwyczajeni do szczerości, dzielenia się swoimi emocjami i to również mocno widać w filmie.
Dorota Jędrasik: Wystarczy spojrzeć na to, jak intensywnym doświadczeniem jest dla Tómasa konieczność podzielenia się z Christianem swoim odczuciami. Dla odmiany Christian bardzo dobrze się w tym odnajduje.
Christian jest chyba w ogóle najbardziej szczęśliwą i spełnioną seksualnie osobą wśród wszystkich bohaterów, choć to właśnie jego ciało z dysmorfią mięśniową najmocniej odbiega od tego, co powszechnie do „normy” zaliczamy. I to jedno z ciekawszych przesłań tego filmu.
Dorota Jędrasik: Christian ma wszystko, choć właściwie możemy powiedzieć, że nie ma ciała w takim odczuciu, w jakim my je posiadamy – z ruchomą miednicą, możliwością ekspresji itd. On dysponuje głosem, spojrzeniem, oddechem i za pomocą tych prostych środków potrafi budować bliskość. Choć może to zabrzmieć abstrakcyjnie, jest chyba najbardziej ugruntowany w tym ciele ze wszystkich bohaterów filmu. Myślę, że warto też przyjrzeć się jego żonie. To, jaką stanowią parę, jest niezwykle cenne. Pokazują, jak można sobie nawzajem dawać bliskość, jest między nimi szczególna więź, prawda, wielowymiarowy kontakt. Miłość. Po prostu.
Ale też partnerstwo. Pamiętam fragment, w którym Tómas opowiada Christianowi, że na początku odbierał jego żonę jako swego rodzaju opiekunkę, dopiero później dostrzegł, że ta relacja nie wpisuje się w prosty schemat, działa w dwie strony, że oni opiekują się sobą wzajemnie.
Dorota Jędrasik: Tutaj przychodzi mi do głowy scena, która bardzo mocno utkwiła mi w głowie. Bohaterowie są w klubie swingerskim czy też BDSM-owym i Christian mówi, że jest myśliwym. To było cudowne, bo pokazywało, że mimo cielesnych ograniczeń, on ma poczucie, że nie jest wykluczony ze sfery seksualnej, że może w niej aktywnie uczestniczyć. Sięgać, zdobywać, brać udział. To rodzaj agresywności, który jest nam potrzebny, pozwala się realizować, czuć sprawczość w swoim życiu.
Rozmawiamy dużo o kulturowych normach i społecznych ocenach. Jesteśmy w to wszystko wtłaczani bardzo wcześnie, już od dzieciństwa. Uczy się nas, jak powinniśmy się zachować w danej sytuacji, co powiedzieć, co przemilczeć, kiedy pozwolić sobie na emocje, o ile w ogóle sobie na nie pozwolić. Zastanawia mnie, czy można powiedzieć, że w lowenowskim procesie terapeutycznym w pewien sposób zmywamy z siebie kulturę, wracamy do stanu dziecinnej naturalności i otwartości? A jeśli tak, to na ile jest to w ogóle możliwe?
Dorota Jędrasik: Bardzo dobrze to pani ujęła, to właśnie kierunek, w którym podążamy. Oczywiście nie chodzi o to, by „zmyć” z siebie wszystko, czego byliśmy uczeni, ale by nawiązać również kontakt z ciałem i z bardziej pierwotnym wymiarem. Tę pierwotność mogliśmy obserwować np. gdy Laura próbowała się dobrać do swojego głosu, wydobyć z siebie ryk. W trakcie przeżywania trudnych emocji pacjenci bardzo często spłycają oddech i hamują głos. Czyli robią dokładnie to, co robi dziecko, by przestać płakać, nie czuć już cierpienia. A my z tym spłyconym oddechem i stłamszonym głosem potrafimy trwać godzinami, dzień w dzień, np. w czasie wzmożonego stresu, choć to powinien być mechanizm, który stosujemy w wyjątkowych sytuacjach, na krótko. Zagrzebujemy w sobie ból, lęk czy dyskomfort, by jakoś się trzymać, przetrwać dzień. Często w trakcie terapii wykonujemy ćwiczenia, które mają więc pomóc nam zdobyć się na pełną ekspresję. Dogrzebać się do pewnej spontaniczności , której jesteśmy pozbawiani w wyniku socjalizacji. Normy są nam z całą pewnością potrzebne, fajnie jednak wychowywać dziecko sposób, w którym jest miejsce zarówno na pewne zasady, jak i możliwość wyrażania siebie. Czyli nie pozwalamy np. krzyczeć w kinie, gdy przeszkadza to innym widzom, ale uczymy, że nie ma nic złego w tym, że dziecko może wyrażać swoje emocje, gdy jest na to przestrzeń. I mowa tu zarówno o tych złych, jak i dobrych emocjach – np. podskakiwaniu czy okrzykach ekscytacji, by wyrazić radość czy przyjemność. W Polsce coś sprawia, że te pozytywne uczucia wyrażane w spontaniczny, ekspresyjny sposób są źle widziane.
Chyba preferujemy umartwianie się nad celebrację. Ta możliwość wydobycia głosu jest natomiast ograniczana także przez samą tkankę miejską. Tak naprawdę jest bardzo mało miejsc, w których moglibyśmy pozwolić sobie na nieskrępowany krzyk. Nie zaczniemy porządnie krzyczeć w mieszkaniu, na ulicy czy w muzeum, bo ludzie obok byliby zaalarmowani, że dzieje się coś złego. Druga kwestia jest taka, że nawet jeśli znajdziemy się w odosobnionym miejscu, w którym moglibyśmy sobie na ten krzyk pozwolić, np. gdzieś na łonie natury, mogłoby się okazać, że i tak nie bylibyśmy w stanie się na krzyk zdobyć. Obserwowałam te problemy z wydobyciem z siebie głosu w czasie niedawnych protestów przeciwko zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej. Z początku mnie, jak i wielu innym zebranym kobietom, krzyk przychodził ze sporym trudem. Z każdym kolejnym protestem łatwiej było jednak krzyknąć głośniej i było w tym coś bardzo wyzwalającego.
Dorota Jędrasik: Zauważmy, że w wyniku pracy wychowawczej bardzo często jesteśmy uciszani. Mówi się nam, że dzieci i ryby głosu nie mają, a później idziemy z tym przez życie. Jeśli mamy trudności z wydobyciem głosu, będziemy mieć też trudności z asertywnością, walką o swoje. I dziewczynek niestety tyczy się to częściej. Od dziecka powtarza się nam, że mamy być grzeczne, ciche, trzymać nogi razem, nie złościć się, bo przecież złość piękności szkodzi, nie histeryzować, bo co też ludzie powiedzą itd. Jako dziecko chłoniemy te komunikaty jak gąbka, a później jesteśmy przez nie ograniczane. W mojej pracy bardzo często spotykam się z tym, że samo wydobycie z siebie głosu w pełni wywołuje olbrzymie poruszenie, skutkuje mnóstwem łez. I o wiele częściej spotykam kobiety niż mężczyzn, którzy mają z tym problem. Oczywiście nie oznacza to, że takich mężczyzn nie ma.
W filmie może nie tyle o problemie z samym wydobyciem głosu, co mówieniem o emocjach opowiada Tómas, który dorastał na Islandii. Zaznacza, że był przyzwyczajony, że o uczuciach nie mówi się prawie wcale, chyba że pod wpływem alkoholu.
Dorota Jędrasik: Jeśli wychowujemy się w środowisku, w którym cisza, czy też nie mówienie o emocjach, trzymanie ich na wodzy, jest wartością, to z takim podejściem wkroczymy prawdopodobnie w dorosłe życie. W Polsce zdecydowanie nie jesteśmy uczeni wyrażania uczuć. Mamy za to bardzo silny przekaz kulturowy, który sugeruje, że lęk jest nam potrzebny, że trzeba się obawiać przyszłości, stresować.
To czyni z nas „poważnych”, „odpowiedzialnych” ludzi.
Dorota Jędrasik: Lęk jest czasem potrzebny, po to, by nas ostrzegać, ale nie powinniśmy odczuwać go permanentnie, bo powstrzymuje nas wtedy przed realizacją celów. Często wolimy zastygnąć w obawie, być ostrożnymi i ostatecznie czegoś nie robić, niż przeżyć lęk, pokonać go, przełamać się i odważyć się na jakiś krok. Często lękiem karmią nas nadopiekuńcze matki, które obawiają się, że na każdym kroku może spotkać nas coś złego. Nasze podejście do seksualności też jest mocno kształtowane przez rodziców. Jeśli rodzic nie ma kontaktu ze swoją seksualnością, obawia się jej, wstydzi, nie jest w stanie objaśnić tej sfery dziecku, to ono prawdopodobnie też będzie z seksualnością nieoswojone.
Problem z cielesnością wynika też z tego, że bardzo dużo uwagi poświęcamy zewnętrznej pielęgnacji ciała. Szczególnie do nas, kobiet, kieruje się silny przekaz, że aby czuć się ze sobą dobrze, powinnyśmy być zadbane, czyli mieć pomalowane paznokcie, nosić makijaż, regularnie odwiedzać fryzjera... Wszystko po to, by wpisać się standard atrakcyjnego wyglądu. Tymczasem mało mówi się o uważności wobec ciała, o pracy z nim i z emocjami, wyrażaniu naszych seksualnych potrzeb. Jak polepszyć swój kontakt z ciałem, rozpocząć drogę do bardziej świadomego obchodzenia się z nim? Czy są jakieś ćwiczenia, które polecałaby pani samodzielnie wykonywać w domu? Regularnie, dla higieny emocjonalnej i mocniejszego poczucia zakorzenienia w ciele?
Dorota Jędrasik: Myślę, że takim fajnym ćwiczeniem, które można powtarzać sobie w domu, jest ugruntowanie, czyli stanie na nogach ze zwisającym do przodu tułowiem połączone ze świadomym oddychaniem. Natomiast dobrze jednak rozpocząć tę drogę do bardziej świadomego kontaktu z ciałem od pracy z terapeutą. Nie mówię, że musi być to długa psychoterapia, ale np. jakieś pojedyncze warsztaty. W większości ćwiczeń, które wykonujemy w ramach terapii lowenowskiej, ważne są różne aspekty, tego trzeba się najpierw wyuczyć. Musimy wiedzieć, jak ułożyć kręgosłup, kiedy ugiąć kolana, jak poruszać miednicą… Wtedy te ćwiczenia rzeczywiście przyniosą nam pozytywne efekty.
Czyli jak w przypadku ćwiczeń sportowych – najpierw wypadałoby opanować właściwą technikę?
Dorota Jędrasik: Tak, bo to jednak praca z ciałem. Zresztą fajnie, gdy nawet ćwiczenia, które nie wymagają specjalnej techniki, zostaną najpierw wykonane pod okiem terapeuty. Zastanawiamy się wtedy, po co je robimy i jakie odczucia w nas wywołują, wszystko jest bardziej świadome. Np. takim bardzo spontanicznym ćwiczeniem jest kopanie w materac. Dzieci robią to w sposób naturalny, by rozładować złość. I jasne, że może nam po tym ulżyć, ale może się też okazać, że wyzwoli to u kogoś jakieś lęki. Natomiast to, co daje grupa czy praca z terapeutą, to również możliwość bycia razem, doświadczenia pewnej bliskości. Sprawdzamy, jak czujemy się obok drugiej osoby. Nie uzyskamy tego za sprawą samych ćwiczeń. I to właśnie o więź, a nie o same określone ćwiczenia chodzi w terapii czy chodziło w filmie.
W filmie rzeczywiście to przede wszystkim nowe relacje zapewniają bohaterom jakieś wewnętrzne oczyszczenie i poszerzenie horyzontów.
Dorota Jędrasik: Bo oczywiście terapia to praca nad sobą, ale nie żyjemy w oderwaniu od świata zewnętrznego. Inni ludzie wywołują w nas rozmaite uczucia, możemy się też nawzajem czegoś od siebie uczyć.
Współczesna kultura nie sprzyja raczej skupianiu się na relacjach. Wymaga się od nas, żebyśmy wszystko robili coraz szybciej i coraz lepiej, trudno znaleźć w tym czas dla siebie i innych. A ilość osób zmagających się z dolegliwościami psychosomatycznymi rośnie.
Dorota Jędrasik: Wymaga się od nas, byśmy byli w wiecznej gotowości, cały czas sprawni, nieustannie aktywni, wiecznie pod presją. To oczywiście w dużej mierze zasługa konsumpcjonizmu. Ciało staje się towarem, przedmiotem walki politycznej, polem rozgrywek medycyny, ale rzadko jest nasze. Coraz większe napięcia i niemożność wyrażenia się to główna przyczyna wzrostu ilości chorób psychosomatycznych. Uderzamy w siebie, odreagowujemy na sobie zastane emocje, bo nie potrafimy się inaczej ich pozbyć. Jesteśmy wtłaczani w ten schemat szybkiego, wymagającego życia, ale nie uczy się nas o emocjach. Albo też nie uczyło, bo to na szczęście zaczyna się zmieniać. Mój młodszy syn chodzi właśnie do przedszkola, dodam, że państwowego, i uczy się o emocjach w ramach specjalnego półrocznego programu, jego wychowawczyni specjalnie przeszkoliła się w temacie i prowadzi już od kilku lat takie zajęcia w grupach sześciolatków. W domach nie ma często rozmów o emocjach, dzieci odczuwają np. złość, ale nie wiedzą, czym ona jest, nie są uczone, że to nic złego, że ją czują. Dlatego takie zajęcia w szkole są bardzo cenne.
Fajnie, że takie zajęcia się pojawiają, to zdecydowanie pozytywny akcent na zakończenie naszej rozmowy, choć pewnie dotyczą tylko wybranych placówek. Podobnie jest z popularyzacją psychologii i zdjęciem z niej pewnego piętna. W dużych miastach nikogo już raczej nie dziwi, że można udać się na terapię. Podejrzewam jednak, że w mniejszych miejscowościach to wciąż może ściągać na kogoś nieprzyjemne spojrzenia, zawstydzać.
Dorota Jędrasik: Oczywiście sytuacja w dużych i mniejszych miastach różni się znacząco. Pozytywne jest jednak to, że coraz więcej osób decyduje się na spotkanie z psychologiem czy psychoterapeutą. I to nie tylko wtedy, gdy pojawiają się jakieś poważne zaburzenia, a po prostu po to, by zyskać większą świadomość siebie. Te osoby mają swoje wewnętrzne konflikty, ale często są w stanie zająć się różnymi problemami, zanim przerodzą się one w coś naprawdę poważnego. Np. sporo par przychodzi do mnie jeszcze zanim wezmą ślub, by sprawdzić, jak będzie im razem, by lepiej się poznać, zrozumieć, a nie dlatego, że nadszedł kryzys i już od lat nawarstwiają się jakieś nierozwiązane sprawy. Nie tylko terapia, ale i różnorodne zajęcia psychoedukacyjne, których pojawia się coraz więcej, dają możliwość poznania siebie, rozgoszczenia się w swoim ciele, bycia w pełni. Zapraszam, by z tego korzystać.
Fot. materiały prasowe