Masz marokańskie korzenie, ale przyszłaś na świat już we Francji, prawda?

Tak, urodziłam się w 1973 roku w Aubervilliers na przedmieściach Paryża. Moi rodzice wyemigrowali tu z Maroka w latach 60. Najpierw przybył mój ojciec i po tym, jak znalazł pracę mechanika samochodowego, ściągnął moją matkę. Potem dorobili się mnie i mego ośmiorga rodzeństwa. Wszyscy mamy podwójne obywatelstwo.

 

Jak córka imigrantów z Maroka odnalazła się w Paryżu?

Mogę powiedzieć, że miałam bardzo szczęśliwe dzieciństwo. Dorastaliśmy na przedmieściach z wieloma rodzinami imigrantów z różnych krajów, nie tylko z Afryki. Były rodziny imigrantów z Hiszpanii, Portugalii, Włoch, Słowacji, nawet z Polski. Plus oczywiście rodowici Francuzi. Ta mieszanka okazała się receptą na szczęście.

 

Brzmi sielankowo.

Cóż, doświadczałam też dyskryminacji ze strony niektórych Francuzów. Na przykład w szkole – nie od dzieci, bo dzieci z reguły nie bywają uprzedzone i bawią się razem, ale od nauczyciela. Nieprzyjemnie wspominam także niektórych handlarzy oraz francuskie instytucje. Często byłam świadkinią dyskusji rodziców o rasizmie, ponieważ mój ojciec mocno przeżywał sytuację w pracy, z której mógł być zwolniony tylko dlatego, że był Marokańczykiem. Dlatego dawał z siebie wszystko, aby być najlepszym mechanikiem samochodowym, jak to tylko możliwe.

 

Można zatem stwierdzić, że mimo tych przykrych doświadczeń miałaś łatwiejsze dzieciństwo niż współczesne dzieci epoki kryzysu migracyjnego?

Myślę, że te dwie rzeczywistości są różne, dlatego że samo zjawisko imigracji znaczyło co innego dla Francji lat 60. i obecnie. Wtedy mogliśmy mówić o pozytywnej imigracji, gdyż Francja potrzebowała pracowników do odbudowy kraju po wojnie, potrzebowała siły roboczej i wręcz musiała przyjmować imigrantów z otwartymi ramionami. Dziś, w czasach kryzysu gospodarczego, mamy już do czynienia z imigracją negatywną. Francja nie potrzebuje napływu ludzi z zewnątrz, więc ich odrzuca lub ewentualnie pozwala sobie na selekcję.

 

Mówimy o państwie, które szczyci się, że jest ojczyzną praw człowieka.

Francja cieszy się etykietką kraju praw człowieka, ale prawda jest taka, że woli odsyłać imigrantów, niż ich witać. Weźmy przykład masowej imigracji z Rumunii. Ci ludzie posiadają europejskie dokumenty tożsamości i mają prawo zostać nad Sekwaną, ale francuski rząd woli im zapłacić, aby wrócili do siebie. To jest prawdziwa twarz Francji.

 

Ta praktyka chyba nie jest nowa?

Zgadza się, nawet w przypadku pokolenia moich rodziców francuski rząd proponował 10 tysięcy franków wszystkim rodzinom imigrantów, które chciałyby wrócić do swoich krajów. Niektórzy z tego skorzystali, inni – jak moi rodzice – odmówili. Była zresztą taka cudna komedia na ten temat, „Prends 10000 balles et casse-toi” (Bierz 10 tysięcy franków i znikaj) Mahmouda Zemmouriego z 1981 roku. To jest prawdziwa rzeczywistość: Francja nie jest gościnnym krajem. Co więcej, coraz rzadziej się z tym kryje. Już prezydent Sarkozy głośno mówił: kochaj albo spadaj.

 

Macron jest bardziej gładki, ale czy lepszy?

Oczywiście, że nie. Jasne, Macron nie mówi, że zmyłby imigrantów karcherem (chodzi o niesławną wypowiedź Sarkozy’ego – przyp. PD), ale robi to subtelnie, poprzez wprowadzenie stanu wyjątkowego, który daje mu wszelkie uprawnienia. Taki sposób „oczyszczania” Francji z „niechcianych ludzi” jest nawet bardziej niebezpieczny, ponieważ daje władzy prawo do osądzania, kto jest „pożądany”, a kto nie – i w tej ostatniej grupie lądują imigranci, bezrobotni, osoby starsze, wszyscy ci, którzy nie przyczyniają się do uczynienia Francji bogatym krajem.

 

Skoro już o tym rozmawiamy, nie mogę cię nie zapytać – jako imigrantkę w drugim pokoleniu, ale także społeczniczkę – o zdanie na temat „żółtych kamizelek”.

Popieram ich postulaty walki z bezrobociem i poprawy sytuacji ekonomicznej obywateli. Ale nigdy nie poprę rozwiązań przemocowych.

 

A co z „czarnymi kamizelkami”, domagającymi się legalizacji pobytu? Słyszałem, że choć wśród demonstrantów są nowo przybyli imigranci, to jednak zdecydowaną większość stanowią ludzie przebywający we Francji nielegalnie od lat, często pochodzący z byłych francuskich kolonii w Afryce.

To prawda. Brak dokumentów skazuje ich na bezdomność, a w najlepszym razie zmusza do pracy na czarno. Ale z tym mierzą się ludzie na całym świecie w obliczu kryzysu gospodarczego. I czy można ich za to winić? Lepiej jest używać przemocy albo kraść, aby jeść i przeżyć? Obojętnie, czy mówimy o imigrantach, czy po prostu o biedakach, istota problemu sprowadza się do kwestii życia. Przetrwania. Człowieczeństwa.

 

No właśnie, „żółte kamizelki” czy imigranci to tematy atrakcyjne medialnie, ale gdzieś wśród tych obrazów zamieszek znika zwykły człowiek...

Dokładnie. Łatwo „jechać na plecach” pracujących na czarno imigrantów, ale chcę, żeby głośno wybrzmiało, że problem dotyczy każdego. Legalnie zatrudniony Francuz również może z dnia na dzień stracić pracę czy mieszkanie i wylądować na bruku. I często ulica pozostaje jedyną opcją. Przytułki dla bezdomnych pękają w szwach. To także powód, dla którego część ludzi popierających „żółte kamizelki” siedzi cicho. Żyjemy w strachu, który nakazuje ludziom milczeć i się nie wychylać. Raczej modlą się, aby nie stracić żadnego z kilku etatów, na których harują jak niewolnicy, żywiąc się głównie makaronem przez cały rok. Taka jest rzeczywistość.

 

Francuska młodzież co rusz wychodzi na ulice, ale domyślam się, że to tylko niewielki fragment rzeczywistości.

Oczywiście. Wynajem małego mieszkania dla rodziny to koszt minimum 1000 euro. Czynsz mieszkania studenckiego wynosi średnio 800 euro. Tymczasem uczniowie otrzymują zapomogę od rządu w zależności od sytuacji materialnej ich rodziców. W skrajnych przypadkach jest to 600 euro, ale dzieci rodziców zarabiających 2600 euro (dwa razy po 1300) znajdują się poza limitem i nie dostają nic. Co zatem w sytuacji, kiedy w rodzinie jest kilkoro dzieci w wieku szkolnym? Młodym pozostaje łączenie studiów z dorywczą pracą w kilku miejscach, na czarno lub w McDonaldzie. Coraz częściej wybierają też prostytucję, aby swobodnie móc się uczyć, nie stresować się co miesiąc i nie prosić o pieniądze rodziców, którzy i tak ledwo wiążą koniec z końcem. Ba, niektóre młodziutkie prostytutki jeszcze wspomagają finansowo rodzinę, wmawiając jej, że pracują jako opiekunki do dziecka. Inna sprawa, że kobiety w ogóle nie mają łatwo.

 

No właśnie, nie dalej jak wczoraj czytałem, że w Paryżu ruszyła debata społeczna na temat przemocy domowej. Od początku roku we Francji ponad 100 kobiet zginęło z rąk swoich partnerów. Przerażające. Niemniej feministki podważają sens debaty, mówią o „zasłonie dymnej” i zarzucają policji niepoważne traktowanie skarg maltretowanych kobiet.

Nic nowego... Kiedy kobieta idzie na policję, aby złożyć skargę na swojego męża, słyszy tylko gotowe formułki. „Czy jesteś w związku małżeńskim?”. „Tak czy nie?”. „No to weź rozwód albo go zostaw”. Łatwo powiedzieć, kiedy żyjesz w ciągłym strachu. Policja nie chroni kobiet. Policja działa dopiero wtedy, gdy dochodzi do tragedii. Zetknęłam się z tym problemem osobiście. Znikąd pomocy. Myślisz tylko o tym, aby zabrać dzieci i uciec gdzieś daleko, do innego miasta. To nic, że stracisz wszystko, dorobek całego życia, bezpieczeństwo jest bezcenne. Tyle tylko, że nie masz prawa zabrać dzieci i wyjechać bez zgody męża. Musicie wszyscy poczekać jakiś rok na spotkanie z sędzią rodzinnym. A że w międzyczasie możesz umrzeć z rąk męża... Cóż. Kiedy starałam się chronić siebie i swoje dzieci, nie wychowywać ich w przemocy, cały czas napotykałam na problemy prawne. Pamiętam policjanta, który mi powiedział: „Wiesz, tylko nam przeszkadzasz. Mamy ważniejsze sprawy na głowie, cała nasza praca tutaj koncentruje się na zwalczaniu dilerów narkotykowych...”.

 

Teraz tym bardziej rozumiem, dlaczego przez ponad 15 lat byłaś pracowniczką socjalną. Czym konkretnie się zajmowałaś?

Większość tego czasu spędziłam w państwowych organizacjach pomocy społecznej. Bardzo ciężka praca, ale i bardzo humanistyczna. Po prostu czułam potrzebę pomagania rodzinom i dzieciom. Głównie dzieciom.

 

Co sprawiło, że zapragnęłaś kręcić filmy?

Cóż, mogę powiedzieć, że czasami życie jest pełne niespodzianek. Nigdy wcześniej nie myślałam, że będę robić filmy, nawet kiedy w dzieciństwie brałam udział w konkursach fotograficznych. Tak jednak wyszło, że kiedy jednego z moich braci dotknęła schizofrenia i nie znalazłam wsparcia w odpowiednich instytucjach, postanowiłam nakręcić o tym film. Wszystko zaczęła się od tego, że szukałam stowarzyszeń, które mogłyby pomóc mojemu bratu i całej rodzinie przejść przez ten niespodziewany kryzys, ale natrafiłam raptem na jedną organizację w Paryżu, która w dodatku ukrywała się pod jakąś ogólnikową nazwą, aby nie być niepokojoną przez rodziny schizofreników... Znalazłam też tylko dwie książki w temacie, „Mon frère schizophrène” i „Coupe ongle”, napisane przez brata i matkę schizofrenika. Wyobrażasz to sobie? Jedno stowarzyszenie i dwie książki w porównaniu z chorobą, która dotyka ponad 650 tysięcy Francuzów. Dlatego postanowiłam przełamać tabu i chwyciłam za kamerę.

 

Debiutancki „From One World to Another One” dedykowałaś właśnie bratu. Czy tragiczna sytuacja z finału filmu wydarzyła się naprawdę?

Dzięki Bogu nie. Do pewnego momentu wszystko się działo tak jak w filmie, ale moja mama zdążyła odszukać brata w samą porę. Bo rzeczywiście było od włos od tragedii. Schizofrenicy tacy jak mój brat nie funkcjonują normalnie, kiedy są w kryzysie. Są otoczeni różnymi potworami, są w innym świecie, więc wszystko może się zdarzyć. Zawsze powtarzam swoim dzieciom, aby trzymały się ściany, kiedy czekają na metro. Ponieważ nigdy nie wiemy, kto akurat przejdzie obok. Tragedie zdarzają się nagminnie, ledwie dwa tygodnie temu słyszałam o przypadku wepchnięcia kogoś pod pociąg. To strasznie smutne.

 

Zachwycił mnie pomysł twojego drugiego filmu, „Mohamed, the First Name”, który mówi o tym, że Mohamed jest najpopularniejszym imieniem na świecie, ale w niektórych rejonach świata, szczególnie tych zachodnich, niespecjalnie dobrze się kojarzy. Ten koncept generuje wiele tragikomicznych lub po prostu komicznych sytuacji. Alexander Payne powiedział kiedyś (w rozmowie z Michałem Hernesem dla Stopklatki – przyp. PD), że „kino narodziło się wraz z narodzinami komedii (...), a piękno kina polega na tym, że wywołuje u ludzi śmiech i ich jednoczy”. Zgodzisz się z tym?

Tak, zależało mi właśnie, żeby zaakcentować te tragikomiczne sytuacje. I oczywiście zgadzam się z Payne’em. Niestety, nie wszystkich ludzi śmiech potrafi zjednoczyć i trzeba próbować dotrzeć do nich na inne sposoby.

 

No tak, twój najnowszy film „Assia” jest już zupełnie poważny. To historia 15-latki, która w szkolnym zadaniu musi zdefiniować pojęcie życia bez używania słów i poprzez prezentację pokazuje krzywdę, jaka dotknęła jej rodzinę. Ten film także zawiera elementy autobiograficzne?

Dzięki Bogu nie. Oparłam scenariusz głównie na przypadku jednego z moich przyjaciół, ale na poszczególne wątki złożyły się także spostrzeżenia wielu muzułmanów w mediach społecznościowych.

 

Terroryzm i ksenofobia – trudno o tematy bardziej na czasie. Jeden z bohaterów „Assii” pada ofiarą fałszywego osądu ze strony sąsiadki. Zdarzyło ci się kiedyś być niesłusznie o coś posądzoną?

Bardzo dobre pytanie. Tak, zdarzyło mi się to, kiedy byłam pracowniczką socjalną. Chodziło o sprzeniewierzenie pieniędzy. Ktoś stworzył fałszywe profile rodziny zastępczej, która otrzymywała przez wiele lat pieniądze – i to duże, bo w sumie kilka milionów franków. System informatyczny wykrył te nieprawidłowości i wszyscy pracownicy zostali zaproszeni na spotkanie z kierownikiem, a następnie z policją prowadzącą śledztwo. Wielu moich kolegów odwracało wówczas głowę, jednoznacznie spoglądając na mnie i inną arabską koleżankę. To niebywale smutne, że możesz być o coś podejrzany tylko dlatego, że jesteś Arabem.

 

W filmie padają piękne słowa, że „życie z kimś innym to TY”. Jak wyglądają twoje relacje z rodowitymi Francuzami?

Mam wśród nich wielu przyjaciół.

 

Czujesz się bardziej Francuzką czy Marokanką?

Bardziej niż Francuzką czy Marokanką czuję się obywatelką świata.

 

Z pewnością cię cieszy, że kinematografia afrykańska rośnie w siłę, coraz więcej filmów stamtąd trafia nie tylko na światowe festiwale, ale i do regularnej dystrybucji.

Ogromnie mnie to cieszy. I faktycznie uświadomiłam to sobie, biorąc udział w rozmaitych festiwalach. Mniejsze festiwale często mają swoją własną tematykę, ale od niedawna nawet na tych większych imprezach można zaobserwować specjalne sekcje arabskie lub afrykańskie.

 

Także Hollywood zainteresowało się Afryką po raczej niespodziewanym fenomenie Marvelowskiej „Czarnej Pantery”. Tylko czy twoim zdaniem zachodnie filmy o Afryce przynoszą same korzyści, czy jednak „neokolonialne” spojrzenie spłyca problemy kontynentu?

Myślę, że Afrykanie są najwłaściwszymi osobami do opowiadania o swojej historii. Lepiej niż ktokolwiek inny wiedzą, jak zrobić film nie tylko dla pieniędzy, ale ze ściśle wewnętrznej perspektywy, wolnej od jakiejkolwiek stygmatyzacji. Na jednym festiwalu w Turcji widziałam dokument o przymusowym tuczeniu kobiet w Mauretanii, nakręcony przez przypadkową reżyserkę i pokazujący wyłącznie jej punkt widzenia; Mauretańczycy byli dla niej obcymi „tubylcami” i tyle. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek wcześniej była tak wściekła na film dokumentalny. Mam nadzieję, że podejmujący ten sam temat, tyle że fabularny „Flesh Out” jest lepszym filmem, chociaż tu z kolei reżyserka jest Włoszką.

 1 ASSIA MALIKA ZAIRI

„Assię” kończysz cytatem z Martina Luthera Kinga: „Niesprawiedliwość gdziekolwiek jest zagrożeniem dla sprawiedliwości wszędzie”. Trudno się nie zgodzić, niemniej też sytuacja kobiet w Maroku znacząco się różni od tej we Francji.

Prawa kobiet w Maroku ewoluowały, następuje zmiana mentalności, chociaż pozostaje jeszcze wiele do zrobienia. Nie dalej jak dziś rano oglądałam marokańskie sondy uliczne na temat kobiet. Dziennikarz zadawał napotkanym mężczyznom to samo pytanie: „Czy uważasz, że przemoc wobec żony lub siostry jest czymś normalnym?”. Wszystkie odpowiedzi brzmiały „tak” i były do tego okropnie argumentowane. Tak że Maroko to nie tylko przyjazny Marrakesz lub inne miejsca turystyczne. Niemniej mam nadzieję, że to wszystko będzie zmierzać ku lepszemu.

 

Często odwiedzasz Maroko?

Tak, bywam tam wiele razy w ciągu roku. Na festiwalach, ale także w związku z moimi krótkometrażówkami i pewnym projektem.

 

Czyżby debiut pełnometrażowy?

Zgadłeś! Mam nadzieję, że w 2021 roku ujrzy światło dzienne. Pracuję nad nim od roku, a jesienią przejdę dwumiesięczne szkolenie scenariopisarskie. Film będzie dotyczyć praw kobiet i będzie mieć wydźwięk uniwersalny, mimo że nakręcę go w Maroku.

 

Dlaczego właśnie w Maroku, nie we Francji, jak dotąd?

Z wielu powodów. Po pierwsze, ze względu na wspomnianą sytuację kobiet w Maroku. Po drugie, ze względu na mój kraj pochodzenia: będę kręcić w rodzinnym mieście moich dziadków. Po trzecie, ponieważ Maroko to piękny kraj z historiami wartymi opowiedzenia. Będę kręcić w języku marokańskim, do którego skądinąd jestem bardzo przywiązana. No i jest też powód finansowy: Marokańskie Centrum Kinematografii bardzo mnie wspiera. Otrzymałam od niego specjalną kartę profesjonalnego filmowca, potrzebną do kręcenia w Maroku i dofinansowania. Król Muhammad VI i minister kultury dokładają wszelkich starań, aby tamtejsze kino było czymś więcej niż tylko tłem dla zachodnich produkcji. Zachęcają marokańskich reżyserów do tworzenia własnych filmów. „Adam” Maryam Touzani, pokazywany w sekcji Un Certain Regard w Cannes, jest tego dobrym przykładem. Jeśli Bóg pozwoli, też wezmę udział w canneńskim konkursie. Takie mam ambicje. Wszystko jest możliwe.

 

Widać, że prawa kobiet są dla ciebie niezwykle ważne. Czujesz się reżyserką-feministką czy po prostu reżyserką?

Czuję się wciąż pracowniczką socjalną, tyle że z kamerą.

 

 

 

Fot. dzięki uprzejmości artystki