Brytyjska reżyserka jednak ani nie oskarża, ani nie ocenia. Obserwuje. Z jednej strony, subtelnie opowiada o hipokryzji i patologiach współczesnych Stanów Zjednoczonych. Z drugiej natomiast, kreśli na tle najsłynniejszej „mapy gwiazd" historię (na pozór) zakazanej miłości.
Star (debiutująca Sasha Lane) ma niespełna osiemnaście lat. Poznajemy ją, gdy wraz z młodszym rodzeństwem na wysypisku śmieci z trudem udaje jej się wygrzebać pożywienie (dodajmy, że jest to indyk, symbol amerykańskiego dziękczynienia). Na parkingu przed supermarketem dziewczyna poznaje Jake'a (Shia LaBoeuf), opiekującego się bandą wyrzutków zebranych po całych Stanach Zjednoczonych. Zgodnie z konwencją – od razu iskrzy miłość od pierwszego wejrzenia. Przynajmniej tak zdaje się sugerować ścieżka dźwiękowa i słynny wakacyjny przebój Rihanny „We found love". Impuls. Star rzuca wszystko i zabiera się z grupą młodzieży w podróż po amerykańskim Midweście. Jeśli przyjrzymy się dokładnie, to tak naprawdę nie ma co rzucać, bo jej stare życie dalekie było od wizji amerykańskiej sielanki (przemoc w rodzinie, bieda). To tylko pretekst, do którego kino nas przyzwyczaiło w setkach produkcji. Arnold ma tego świadomość, bawi się kliszami. Nikt bohaterki nie będzie zresztą szukał w trakcie tego filmu, który trwa (uwaga!) ponad 2,5 godziny. Trudno zatem powiedzieć, aby Star przed czymś uciekała albo przed czymś się rzeczywiście buntowała. Otaczający ją świat również będzie pozostawiał wiele do życzenia – pachnąca dziką imprezą rodem ze „Spring Breakers" podróż przeobraża się dość szybko w kołchoz pracy przywołujący na myśl przygody „Olivera Twista". Z jakiegoś powodu jednak Star nie będzie w stanie z niego zrezygnować.
Andrea Arnold zdecydowała się na ciekawy formalny zabieg, redukując format ekranu do rozmiaru (kojarzonego niegdyś głównie z telewizją) 4:3. Reżyserka spłyca tym samym ikoniczną przestrzeń, która szczególnie w amerykańskim kinie kontestacji stała się synonimem amerykańskiego snu o marzeniach i wolności. Oczywiście, koncentrujemy się dzięki temu na detalach (szczególnie zmysłowo wypadają młode ciała splecione podczas stosunku seksualnego) i oglądamy całość wydarzeń niejako „od środka". Ale zabieg ten ma dalej idące implikacje ideologiczne, które ostatecznie decydują o wyjątkowości dzieła Arnold. W bezkresną Amerykę wiecznego happy endu (jak pisał o niej Jean Baudrillard) reżyserka wpisuje dojmujące poczucie ograniczenia, bezduszności, dosłownie i w przenośni – pozbawienia „przestrzeni" przestrzeni. Utopia się zrealizowała. Ni to (przyjemny) sen, ni to (smutna) rzeczywistość. Dawno w kinie ruch i działanie nie wydawały się chwilami tak stateczne i bierne. Zapytana zresztą o swoje marzenia bohaterka, nie jest w stanie udzielić odpowiedzi.
Warto zauważyć, że Star i Jake zachowują się chwilami jak współczesna wersja „Bonnie i Clyde". Tyle że współczesny Clyde nie potrafi odbezpieczyć pistoletu, jest posłusznym akwizytorem, który smaruje ostatecznie samoopalaczem zgrabne uda i pośladki niby to groźnej szefowej. Bunt postaci w „American Honey" jest ograniczony, gdyż same skazują się dobrowolnie na posłuszeństwo. Okaleczają własną wolność za pewne parametry świata i płynącego z niego doświadczenia. Choć Star wielokrotnie próbuje uciec od grupy, to i tak każdego wieczoru do niej powraca z zarobioną sumą pieniędzy. Filmową historię charakteryzuje dziwny rodzaj zapętlenia. Kiedy przestawiona na (zawężonym) ekranie młodzież miałby się buntować i szaleć, jak nie teraz: daleko od domu i jakichkolwiek przepisów prawa? Bohaterowie porozumiewają się między sobą treściami i symbolami popkultury pulsującymi przemocą czy erotyzmem. „American Honey" nie jest bynajmniej musicalem, ale niesie w sobie znamiona filmu muzycznego. Postacie rzeczywiście wyśpiewują swoje motywacje (na zasadzie „bitch better have my money") czy uczucia (bo przecież „we found love in a hopeless place").
Reżyserka nie atakuje w żaden sposób swoich postaci, choć – z odrobiną perwersyjnego poczucia humoru – ukazuje niekiedy ich bezmyślność czy beztroskę. Przyjmuje ona pozycję pomiędzy „powagą", a „przymrużeniem oka". Arnold stawia na czystość przeżycia i stroni od społecznego komentarza. Nie każe nam też lubić czy rozumieć Star. Jeśli podróż ostatecznie ma jakikolwiek cel – to polega on na tym, aby Star polubiła wreszcie siebie.
„American Honey" od piątku (31.03) w kinach.
Fot. materiały prasowe