Zofię Krawiec znamy przede wszystkim jako propagatorkę teorii smutnej dziewczyny w polskiej sztuce, a jednocześnie jako prekursorkę nurtu określanego jako selfie-feminizm, który uchodzi za kontrowersyjny, a rok temu dosłownie podzielił świat sztuki. Dyskutowany jako coś nowego, choć niesłusznie – o ile zmienia się kontekst, w którym te działania zachodzą, to narzędzia, którymi się posługuje, w sztuce istnieją od dekad. Zofia Krawiec, dzisiaj kuratorka wystawy w lokalu_30, o memicznym tytule „Na pozór silna dziewczyna, a w środku ledwo się trzyma”, nieustannie podkreśla, że kiedy kobiety dostały do ręki aparaty, w geście eksperymentu kierowały je same na siebie. Po pierwsze – wreszcie dostały możliwość panowania nad wytwarzaniem własnego wizerunku, który dotychczas był przejmowany przez osoby trzecie. Po drugie – omijały „męskie spojrzenie” – dominujące, zachodnie, klasowe spojrzenie. Dokładnie takie samo, jakie dominuje dzisiaj w internecie i życiu społecznym. John Berger w „Sposobach widzenia” nawoływał do tego, aby taki sposób widzenia kontrować, wprowadzając w pole wizualne spojrzenia „inne” – nieheteronormatywne, niebiałe, niezachodnie, z różnego powodu dyskryminowane, ale to było jeszcze zanim pojawił się Instagram i aparat w każdym smartfonie. Spojrzenie jest tutaj terminem wiodącym, ponieważ to, w jaki sposób oglądamy świat, jak na niego patrzymy, ale też w jaki sposób człowiek jest „patrzony” albo oglądany, determinuje bycie w świecie. Inność widzenia rozbija reżim spojrzenia dominującego, dążąc do społecznej rewolucji widzenia. Ktoś zapyta, jaki ma to związek z dziewczynami na Instagramie? Żyjemy w epoce obrazu, myślimy obrazem i jest to medium, które przenosi treści i komunikaty albo jak mówi jeden z najbardziej znanych teoretyków kultury wizualnej „czy nam się to podoba czy nie, powstające właśnie społeczeństwo globalne jest społeczeństwem wizualnym”. Za tym samym Nicholasem Mirzoeffem podaję szokujące dane: „w ciągu dwóch minut sami Amerykanie robią więcej zdjęć niż wykonano przez cały XIX wiek. Już w 1930 roku robiono na świecie około miliarda zdjęć rocznie. Pięćdziesiąt lat później liczba ta wynosiła 25 miliardów rocznie (…) W 2012 wykonaliśmy już oszałamiającą liczbę 380 miliardów fotografii, niemal wszystkie techniką cyfrową. W 2014 roku zrobiono bilion zdjęć”.
Media społecznościowe, przede wszystkim te wizualne, jak Instagram, posiadają porządek, w który wchodzi każdy użytkownik lub użytkowniczka zamieszczając treści. Instagram odwzorowuje reguły, które rządzą przestrzenią publiczną – istnieją w niej pisane i niepisane reguły oraz sankcje za brak podporządkowania. Podobnie jak w przestrzeni publicznej, na Instagramie spotykają się ze sobą spojrzenia. Dominujące – to, na którym pisany jest regulamin Instagrama – to właśnie zachodnie spojrzenie, które dopuszcza jedynie treści zupełnie normatywne. Obok regulaminowych zachowań wytwarzają się, podobnie jak w społeczeństwie, te oddolne, narzucane przez wspólnotę, która tworzy miejsce – w tym przypadku miejsce to „przestrzeń” aplikacji. Żeby zachować jasny język komunikacji, wytwarza się definicje, które upraszczają nam bycie w przestrzeni i z ludźmi - na przykład najbardziej popularne hasztagi odnoszą się do obrazów, wobec których mamy oczekiwania, zostawiając jednak pewne miejsce na subwersję przechwytywaną przez internetowych twórców. Na przykład wirusowanie hasztagu #fit zdjęciami "normalnych" sylwetek. Kuratorka do ekspozycji w lokalu_30 zaprosiła dziewczyny, które w jakiś sposób w tej wspólnej przestrzeni mieszają. Po pierwsze – wychodząc z eksponowanej przez media społecznościowe estetyki szczęścia i ciała zunifikowanego. Estetyki atrakcyjnego życia subkultury podobieństwa życiorysów. Po drugie, wnoszące do sztucznie wykreowanej rzeczywistości Instagrama pęknięcie w postaci prawie reporterskiego sprawozdania ze złych dni i złego życia. Słowem – dziewczyn, które kierują na siebie i swoje życie spojrzenie „innej” – nieuprzywilejowanej ekonomicznie @existinymoeby, która pracuje w kinie, a po godzinach prowadzi szczery do bólu pamiętnik młodej egzystencjalistki; Karoliny Suboczewskiej nazywającej samą siebie „matką boską od stanów lękowych”, która otwarcie opowiada o depresji, lęku i sposobach radzenia sobie ze swoją chorobą czy Noli Karamazow, która choruje na dwubiegunówkę.
Kreacja zresztą nie jest na tej wystawie przemilczana. Kuratorka podkreśla, że autoprezentacja i pewna „nieprawdziwość” tych przedstawień jest elementem zamierzonym – jak na przykład cyfrowa joga Agaty Zbylut, która jest przerysowaną satyrą na kult opresji wobec ciała, konieczności bycia fit oraz programów, które komunikują „już nawet nie musisz wychodzić z domu, wystarczy, że chcesz, a jeśli nie chcesz, to jesteś beznadziejna”. Są to poniekąd wymagania, jakie narzuca medium, a poniekąd wyobrażenia o swoim alter ego, mieszkającym na zawsze w przestrzeni sieci. Ma to nieźle działającą formę terapeutyczną. Mimo to insta-artystki spotykają się z prawdziwym hejtem, który często nazywają po imieniu w ramach konfesyjności selfie-feminizmu. Hejt dotyczy nieprzystosowania, wyrywania się z opresji narzucania wizerunków i poruszania tematów, które w naszym nowoczesnym społeczeństwie nadal uchodzą za takie, z którymi „lepiej się nie obnosić”. Lejtmotywem jest smutek, ale nie można – jak podkreśla kuratorka – łączyć teorii smutnej dziewczyny z selfie-feminizmem. Zresztą teoria smutnej dziewczyny, której zarzucało się m.in. klasowość, uznając ją za projekt nieudany, przestała być teorią, ale praktyką pozostała.
Być może, co dzieje się wśród krytyków, sprowadzanie roli kreowania wizerunku w mediach społecznościowych do samozachwytu albo propagowania smutku w duchu lajfstajlowych magazynów, jest użytecznym uproszczeniem, jeśli patrzy się z mocno uprzywilejowanej pozycji. Ale też łatwo omija konieczność zadania sobie pytania, dlaczego dzisiaj smutek stał się na tyle atrakcyjny, że właśnie z nim chcą utożsamiać się młode dziewczyny i dlaczego smutne dziewczyny są smutne? Dlaczego estetyka smutku to brokat i techno, a nie przetłuszczone włosy i brudna pościel? Może chodzi o atrakcyjną kreację - przez oczy do duszy. Instagram to narzędzie wizualne, a obraz musi być pociągający, żeby mógł komunikować - jak pisze W.J. Mitchell.
Na instagramowych kontach Karoliny Suboczewskiej albo Zofii Krawiec wytworzyły się mikrospołeczności dziewczyn, które wspierają się w trudnych momentach, opowiadają sobie o tym, z czym muszą mierzyć się na co dzień. A bycie dziewczyną we współczesnym internecie nie jest proste, o czym przekonała się każda z nas przeglądając setki selfie zanim wybierze to, na którym jest najbardziej podobna do wyobrażonej wersji siebie (do tego po części odnosi się projekt Zofii Krawiec prezentowany na wystawie). Dziewczyny wspierają się i dają sobie porady bardzo często otwierając się przed zupełnie obcą osobą.
A powody do smutku - można je wyliczyć na jednym wydechu: niepewność ekonomiczna, brak wsparcia, trudność z akceptacją własnego ciała albo trudność z doskoczeniem do narzuconych sobie kanonów, prekarność na rynku pracy, dyscyplina, która jest narzucana przez otoczenie, zmuszanie do rywalizacji i ciągła ocena na rynku matrymonialnym, który bezlitośnie ustawia w szeregu, nawet tę, która się do niego nie pcha.
Przez lata dziewczynki, dziewczyny i kobiety dostawały etykietki „atrakcyjna”, „ciekawa uroda”, „brzydka”. Tak posegregowane pod kątem własnego poczucia wartości same dopasowywały się do wskazanej im kategorii. Najprościej znowu przywołać Bergera: "Mężczyźni patrzą na kobiety. Kobiety patrzą na siebie, będąc przedmiotem oglądu. Determinuje to nie tylko większość związków łączących mężczyzn i kobiety, ale również stosunek kobiet do samych siebie. Obserwujący kobietę w niej samej jest rodzaju męskiego, natomiast to, co obserwowane - rodzaju żeńskiego. Kobieta przekształca samą siebie w obiekt - a zwłaszcza w obiekt widzenia". Dlatego tak ważne jest tworzenie "spojrzenia kobiecego". Media społecznościowe zdemokratyzowały dostęp do samodecydowania o własnej wartości. Być może dlatego, wobec tego, co kryje się pod etykietką „selfie feminizmu”, istnieje tak duży społeczny opór. Przyzwyczajeni do kategorii, które ułatwiają nam poruszanie się w rzeczywistości, będziemy musieli na nowo przyzwyczaić się do nowych porządków i znaczeń, a przecież mało kto lubi zmiany. W tym dostrzegam moc wizerunków, jakie świadomie stworzyły w mediach społecznościowych uczestniczki wystawy „Na pozór silna dziewczyna…”. Przejmując władzę nad własnym wizerunkiem, silnie go konkretyzując, „zawirusowując” wspólną przestrzeń znaczeniami, do których nie przywykliśmy. „Jak nieatrakcyjna dziewczyna może produkować tyle własnych wizerunków? Przecież nikt nie chce tego oglądać. A ta piękna dziewczyna dodatkowo okazuje się mieć sporo do powiedzenia? To przecież nie jest medium, które powinno na to pozwalać”. Bez słyszenia tych głosów, mogę je sobie wyobrazić. I niezależnie od tego, czy dziewczyny tak jak Matka Boska Capslockowa tworzą memy i gify, nawiązujące stylistyką do lat dwutysięcznych; czy tak jak Iwona Demko produkują własne wizerunki z manifestami feministycznymi, to wszystkie dyktują warunki, jakim językiem opisują siebie, wszystkie wyszły ze swoimi herstoriami do przestrzeni publicznej i chwała im za to. Być może takie gesty na Instagrame nie są w żaden sposób sprawcze czy skuteczne, ale nie można odebrać im polityczności.
Sztuka, która rozgrywa się poza bezpośrednim polem sztuki, życiopisanie na Instagramie, to taka forma wyrazu artystycznego, która nie tylko powinna, ale musi w końcu znaleźć odpowiednie miejsce w polu sztuki. „Upupiając” Instagram i media społecznościowe jako to „śmieszne” medium, które jest za mało poważne, żeby móc znaleźć swoje miejsce w dyskursie, sprzeciwiamy się właśnie możliwości konstruowania tego „innego spojrzenia w poprzek”. Ośmieszając demokratyczne medium, nie tylko ograniczamy obrazom i stojącym za nimi twórcom możliwość tworzenia społecznej rewolucji, ale też negujemy to, co artystki robiły odkąd dostały do ręki narzędzia pozwalające na samodzielne utrwalanie własnego wizerunku. Być może to, co znamy pod pojęciem „selife-feminizmu” jest dla wielu pretensjonalne, ale niezaprzeczalnie jest językiem naszych czasów. Zofia Krawiec, wspominając manifest cybernetyczny mówiła o momencie, w którym do rewolucji kobiet dołączą maszyny, łącząc się z nimi na użytek rewolucji. Jeśli rewolucja ma się dokonać obrazem – to jest moja rewolucja. Słowem zakończenia – nie rozbijajmy ekranów, zapełniajmy własne.
Fot. materiały prasowe